Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Zdecydowanie najlepsza część „trylogii parku rozrywki”. Najlepsza, choć trudno mówić to o dziele wybitnym, czy choćby znakomitej powieści. Zdecydowanie nie. Daleko jej o ocierającej się o doskonałość „Najgorętszej plaży w Finlandii” czy nieco słabszej, ale brawurowej, „Małej Syberii”. Jednak w porównaniu z „„Czynnikiem królika” i „Paradoksem łosia” to krok w stronę tego czym proza Attiego Tuomainena ma być – błyskotliwym połączeniem humoru i sensacji.
W „Teorii bobra” mamy pierwszą w tym cyklu zagadkę kryminalną z prawdziwego zdarzenia i bohatera, który nie tylko miota się po kolejnych akapitach, ale tę zagadkę musi rozwiązać. I to z kilku powodów. Na dodatek bohater ten przestaje być tylko semi rain manem z „Czynnika…” czy idiotą z „Paradoksu…”. W „Teorii…” Henri Koskinen staje się prawdziwą postacią literacką. Nie tylko stawia czoła problemom, ale odbywa podróż wewnętrzną – wydarzenia zmieniają go, staje się innym człowiekiem.
Atutem „Teorii bobra” jest też próba stworzenia satyry społecznej. Tuomainen pochyla się nad figurą „nowego mężczyzny”, aktywnego nie tylko w sferze pracy i zarabiania pieniędzy, ale próbującego też aktywnie uczestniczyć w procesie wychowawczym; rzeczywistego partnera, a nie tylko gorszą, ale silniejszą połowę. Chwilami Tuomainenowi ta satyra całkiem zgrabnie wychodzi, jego obserwacje są celne. Ale to tylko krótkie chwile, a obserwacje nie prowadzą do żadnych interesujących wniosków. I tu widać najlepiej w czym tkwi największy problem prozy Attiego Tuomainena.
Fiński pisarz prawie do początku dążył do stworzenia prozy cobenowskiej– dramatów, które mają uświadomić czytelnikom, że największą wartością jest związek w ramach klasy średniej. W swoich najlepszych momentach – „Człowieku, który umarł” i „Najgorętszej plaży w Finlandii” – Tuomainen schemat ten podważał, albo uciekał w ousiderską komedię ludzkich małości. W „trylogii parku rozrywki” – o ile od początku miał wszystko zaplanowane – konsekwentnie dążył do uświęcenia wspólnych zakupów, posiłków (oczywiście zdrowych) i wieczorów z serialem. Na pewno są to jakieś wartości, niektórzy sobie je chwalą, wielu/wiele – świadomie lub nie – tak sobie wyobraża szczęście, ale trudno tu mówić o absolucie. W świecie Attiego Tuomainena tym absolutem się staje. To mało twórcze. A odnalezienie rodziny czy wspólnoty, swojego miejsca w świecie, może i ma urok, ale jest jednak mało inspirujące. Na pewno nie skłania do myślenia.
I właśnie „Teoria bobra” do tego myślenia nie skłania. To po prostu rozrywka z pretensjami do podrzucania nam jakiegoś systemu wartości. Wyższej klasy i w lepszym guście niż dwie poprzednie powieści cyklu czy większość wydawanej w naszym kraju literatury popularnej, ale jednak tylko poślednia rozrywka.

Zdecydowanie najlepsza część „trylogii parku rozrywki”. Najlepsza, choć trudno mówić to o dziele wybitnym, czy choćby znakomitej powieści. Zdecydowanie nie. Daleko jej o ocierającej się o doskonałość „Najgorętszej plaży w Finlandii” czy nieco słabszej, ale brawurowej, „Małej Syberii”. Jednak w porównaniu z „„Czynnikiem królika” i „Paradoksem łosia” to krok w stronę tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i „Nienawistnej ósemki” – filmów: ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że opowieść jest przegadana.
O wielkiej miłości twórcy „Pulp Fiction” mówiło się głośno od początków jego kariery. Przy trzecim filmie – „Jackie Brown” – zaczął z niego czerpać pełnymi garściami. Chętnie popisywał się wiedzą o kulturze pulp w wywiadach. Jednak wszystko to był poziom geekowski, typowa wiedza zachwycającego się czymś bezrefleksyjnie maniaka, jakich wielu, zwłaszcza w środowiskach, wielbicieli kina, muzyki i komiksów.
W „Spekulacjach o kinie” Tarantino pokazuje zupełnie inną twarz. Okazuje się eseistą i krytykiem równie sprawnym jak reżyserem. Nie ma tu fanowsko/geekowskiej czołobitności, jest za to wnikliwa analiza oraz próby osadzenia omawianych filmów zarówno w popkulturowej tradycji, jak i kontekście czasów, w których omawiane kino było tworzone. Już nie mówiąc o jeździe obowiązkowej w tego typu publikacjach, czyli analizie każdej z części składowych dzieł. I Tarantino pokazuje, że jest krytykiem filmowym bijącym o głowę dziewięćdziesiąt dziewięć procent parających się pisaniem o kinie i serialach w naszym kraju. Potrafi znaleźć niedoskonałości w swoich ulubionych filmach i docenić niektóre elementy dzieł których nie ceni, albo po prostu nie cierpi.
A ponieważ żyje w Stanach Zjednoczonych, gdzie retoryka jest jedną z najwyżej cenionych umiejętności, potrafi uatrakcyjnić swoje wywody o ruchach kamery, szerokich ujęciach czy sprytnych twistach w scenariuszu smacznymi plotkami z życia i pracy legendarnych gwiazd.
A ponieważ stosuje przy tym formułę języka mówionego, podczas lektury można poczuć się jak na spotkaniu z elokwentnym, wyluzowanym kolesiem.
Ta efektowna forma jest bardzo ważna. Same teksty idealne bowiem nie są. Zawsze świetne merytorycznie, czasem sprawiają wrażenie niedoszlifowanych formalnie: didaskalia zaburzają nurt wątku głównego, a puenty są wysilone, albo ich po prostu nie ma. Tak, jakby Tarantino było dużym dzieckiem (na takiego zresztą pozuje), które znudzone jedną zabawką odrzuca ją i zabiera się za kolejną.
„Spekulacje o kinie” są w jeszcze jednym podobne do filmów Tarantino. Wbrew temu, co podprogowo sugeruje reżyser, nie jest to kino klasy B. Od czasów „Pulp Fiction” mamy tu do czynienia z inteligentnie opakowanym maistreamem. Podobnie jest z filmami omawianymi w tej książce. Efektowne, błyskotliwe teksty Tarantino najczęściej są dużo lepsze, na pewno lepiej przystające do współczesności, niż filmy, którymi mały i nastoletni Quentin zachwycał się w młodości. Jednak kino to, obok smartfonów, najdynamiczniej rozwijająca się dyscyplina sztuki użytkowej. Dziś klasyki – nie tylko zresztą pulpowe – końca lat sześćdziesiątych i całej następnej dekady mocno tchną naftaliną, a chwilami po prostu śmieszą.
„Spekulacje o kinie” bawią, ale to smak nowoczesnej rozrywki najwyższych lotów, popkulturowej zabawy, która jest czymś więcej niż tylko zabawą. Dlatego, choć nie jest to rzecz bez wad, można spokojnie powiedzieć, że mamy do czynienia z absolutnym majstersztykiem.

Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki „Miasta marzeń”. Nieco ustępuje, choć większość współczesnych pisarzy, na pewno twórców sensacyjnego i obyczajowego popu, od Dona Winslowa dzielą lata świetlne.
Największym problemem „Miasta w ruinie” jest wątła fabuła. Wiadomo, że to zwieńczenie cyklu, więc trzeba pozamykać wątki. Tyle, że materiału mamy tu na krótką, góra, dwustustronicową powieść. Tymczasem Winslow chciał wycisnąć z tego klasyczny, dwa razy większy rozmiar. Pewnie dlatego, w odróżnieniu od „Miasta w ogniu” i „Miasta marzeń”, historia rozkręca się tu powoli. Zamiast trzęsienia ziemi mamy snującą się obyczajówkę z życia uciekającego przed przeszłością „grzesznika mimo woli” w „mieście grzechu”.
Akcja rozkręca się powoli, lecz ani przez chwilę nie ma mowy o nudzie. Melodia i rytm opowieści sprawiają, że płyniemy przez kolejne zdania niezauważalnie zbliżając się do wodospadu. Wtedy sprawy nabierają zapierającego dech tempa.
Ale nie tylko narracyjna maestria sprawia, że lektura „Miasta w ruinie” jest więcej niż przyjemnością. Winslow po raz kolejny udowadnia, że w stawianiu zdań prostych oznajmujących nie ma sobie równych, zaś powszechnie podziwiany, lapidarny, hemingwayowsko-telegraficzny styl Jamesa Ellroya to przy jego prozie patetyczna rozwlekłość. Pokazuje też, że pod właściwymi palcami z pozornie bezdusznego, dziennikarskiego stylu – w tym starym, dobrym znaczeniu, gdy w mediach chodziło o informacje, a nie clickbaity –mogą wyzierać wulkany emocji. I to nie tylko emocji małomównych „mężczyzn z przeszłością”, bo w „Mieście w ruinach” pojawiają się wyraziste postacie kobiece; co najmniej dwie z nich to portrety znakomite.
Ale jakość trzeciej powieści o Danny’m Ryanie to nie tylko językowo-literackie technikalia. Winslow, co udowodnił zwłaszcza w cyklu „Z psich pazurów”/„Kartel”/„Granica” jest też doskonałym reporterem dokumentującym ewolucję mrocznej strony współczesności. Tym razem za cel obrał wielkie korporacje, które ponoć miały skolonizować amerykański przemysł rozrywkowy i ostatecznie strącić z planszy zorganizowaną przestępczość. Pisarz przekonująco udowadnia, że taka rzeczywistość – bardzo chętnie pokazywana przez telewizyjne stacje telewizyjne i portale dla klasy średniej z ambicjami – jest zbyt poważnym uproszczeniem, a źródłem kontenerów banknotów są nie tylko drukarnie i kredyty bankowe. Tyle, że wielkie korporacje stać na wybitnych księgowych.
No i jest „Miasto w ruinie” – widać to najwyraźniej, gdy czytamy trylogię Danny’ego Ryana w całości – kolejną emanacją amerykańskiego egzystencjalizmu. Filozofii, a właściwie sposobu myślenia, stanowiącej przeciwieństwo folderowego „Amerykańskiego snu”. Bardzo gorzkiej refleksji na temat sensu i ceny życia.
Fascynująca, poruszająca i emocjonująca literatura. Proza, którą trudno będzie przebić. Na pewno twórcom parającym się gangsterką. W tej dyscyplinie Don Winslow nie ma dziś sobie równych.

„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I znów świetne otwarcie. Akcja, przemoc i nieco surrealistyczny humor. Ale dla tych, którzy czytali „Czynnik krolika” i „Małą Syberię” to nie powinno być zaskoczeniem. Od kilku powieści Antti Tuomainen startuje ze swoimi historiami z wysokiego pułapu. Hitchcock miesza się tu z Tarantino i braćmi Coen. Ale od kilku powieści widać też, że jednak nie jest twórcą tego formatu. Z każdą kolejną historią jego trzęsienie ziemi jest coraz słabsze, a potem napięcie, zamiast stopniowo wzrastać, coraz mocniej uderza o glebę.
Już „Czynnik królika” – pierwsza część trylogii Park rozrywki – pokazała, że Tuomainen ma problem z powrotem do znakomitego poziomu, jaki zaprezentował w „Najgorętszej plaży w Finlandii”. „Mała Syberia” zaś nie była jednorazową wpadką, a początkiem zjazdu. Zjazdu, który – co można wyczytać w „Czynniku…” i jego kontynuacji, „Paradoksie łosia” – staje się coraz bardziej gwałtowny.
„Paradoks…” powiela wszystkie słabości „Czynnika…”. Tyle, że ten „Czynnik…” miał jeszcze jakieś zalety. W „Paradoksie…” z tymi zaletami jest raczej słabo. No, chyba że za jedną z nich uznać mocne ograniczenie wątku romantycznego.
Tuomainen, podobnie jak jego bohater, mierzy się tu w całą górą problemów.
Pierwszym jest historia. W teorii może i intrygująca, ponieważ uderzenie nadchodzi aż z trzech stron, ale w gruncie rzeczy wątła niczym mała sarenka, a nie dorodny łoś. Z tej historii można uszyć krótkie opowiadanie, a nie 350 stron powieści.
Drugi to bohater. Henri Koskein, fantastycznie wymyślony semi Rain Man z „Czynnika królika”, traci swoje rainmanowskie cechy. Nie jest już nieco autystycznym ousiderem. Pisarz prowadzi go tak, że stał się po prostu mało rozgarniętym kierownikiem, na którego zwalają się kolejne problemy z dostawcami i personelem. Nie dziwi się szalonemu światu, tylko bezradnie przygląda ciągowi wydarzeń. Geniusz stał się idiotą. Taka konstrukcja postaci jest przede wszystkim mało seksowna, ale tutaj ma też dalej idące konsekwencje. Obowiązkowy twist dramaturgiczny staje się po prostu zupełnie niewiarygodny. Trudno uwierzyć, że taka wicepierdoła potrafi nagle wykrzesać z siebie tyle inteligencji i sprytu. Zresztą czy naprawdę tyle?
„Paradoks łosia” jest słaby fabularnie także ze względu na fatalnie zarysowane postacie złych ludzi. Zresztą zarysowane to w ich przypadku za duże słowo. Niegodziwcy przypominają tu raczej worki na stereotypy łotrów buszujących po współczesnych społeczeństwach.
Ale chyba najpoważniejszym zarzutem w stosunku do „Paradoksu łosia” jest wysilony humor. Jasne, mamy tu może trzy, cztery fantastyczne sceny komediowe, ale pozostałe pomysły na zabawne rozegranie fabuły nie bawią. Są raczej żenujące, bo widać, że autor się usilne stara, ale mu nie idzie. Trochę się boję kolejnej odsłony cyklu. Antti Tuomainen już sugeruje, o co będzie toczyć się rozgrywka. Jednak myślę, że ta gra będzie miała też wyższą stawkę.
Fiński pisarz ewidentnie spozycjonował się jako ten, który emocjonuje i bawi, dostarcza lekkiej, ekscytującej rozrywki dla nieco bardziej wyrafinowanych niż fanatycy komedii romantyczno-obyczajowych. W „Paradoksie łosia” widać, że rozpaczliwie trzyma się tej pozycji. Ale może powinien ją zweryfikować? Spadająca jakość jego kolejnych powieści pokazuje, że z „Teorią bobra” może być naprawdę słabo. Dobrze chociaż, że jest sprawnym narratorem. Jego kawałki czyta się bezboleśnie, więc z tym na pewno nie będzie problemu.
W „Paradoksie łosia” jedno jest krzepiące. Finlandię zaludnią szemrane typy podobne do tych z naszego kraju. A więc nie jest z nami aż tak źle.

I znów świetne otwarcie. Akcja, przemoc i nieco surrealistyczny humor. Ale dla tych, którzy czytali „Czynnik krolika” i „Małą Syberię” to nie powinno być zaskoczeniem. Od kilku powieści Antti Tuomainen startuje ze swoimi historiami z wysokiego pułapu. Hitchcock miesza się tu z Tarantino i braćmi Coen. Ale od kilku powieści widać też, że jednak nie jest twórcą tego formatu....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim podane tam w ilościach hurtowych informacje.
Tom Shone nie kryje, że jest wielkim fanem kina Nolana. Nawet jeżeli nie używa zbyt często przedrostka naj, to dźwięczy tu on w co trzecim słowie. Chwilami ma się wrażenie, że autor aż się zapluwa z zachwytu nad dziełami swojego bohatera. Zresztą nie tylko dziełami. Wyraźnie podziwia samego Nolana, nie tylko jako twórcę, ale po prostu jako człowieka. Widzi w nim nie tylko wielkiego mistrza kina, ale także wybitnego intelektualistę. Na szczęście – w odróżnieniu od większości polskich autorów – widzi w nim owego intelektualistę i mistrza także dlatego, że Nolan tworzy kino na wyśrubowanym, może nawet najwyższym w historii X Muzy, poziomie intelektualnym, a jednocześnie jego filmy przyciągają go kin setki milionów widzów. Więcej, argument, że wyrafinowane filmy Nolana wyświetlane są w multipleksach a nie 10-osobowych salkach kin arthousowych, nie jest podawany z pobłażaniem czy niechęcią, na zasadzie, że gawiedź tego nie rozumie. Umiejętność trafienia pod strzechy jest Shone’a jednym z ważniejszych dowodów na wielkość Nolana.
Momentami można odnieść wrażenie, że autor najchętniej rozmawiałby ze swoim bohaterem klęcząc, jednak jego podziw dla twórcy m.in. „Memento”, „Prestiżu”, „Mrocznego rycerza” czy „Incepcji” nie jest bałwochwalczy. Shone nie bije pokłonów wołając: O, Panie!”. Jest świetnie przygotowany do rozmów z reżyserem, a ich background robi wrażenie porównywalne z tym wywoływanym przez filmy Nolana. Nie tylko zadaje pytania, ale wchodzi też w w dyskusje. I chociaż to dysput jajogłowych, podany jest w lekkiej, chwilami ironicznej formie. Gdyby ktoś próbował zekranizować „Reżysera wyobraźni” to w roli Nolana mógłby obsadzić Rogera Moore’a z czasów bondowskich. Niestety, Moore już nie żyje. Zresztą książka Shone’a pewnie nie będzie zekranizowana. Nolan jest zbyt inteligentny, żeby pozwolił sfilmować swoją biografię. Zresztą nie tylko inteligentny. Jest wyrafinowany i, jak sądzę, wyrachowany.
Z jednej strony trudno nie nazywać „Reżysera wyobraźni” biografią. Shone podaje fakty z życia bohatera, wyciąga z niego informacje na temat dzieciństwa, rodziny, czasów szkolnych i studiów. Oczywiście najwięcej miejsca poświęcone jest rozkmince inspiracji i dzieł Nolana. Mam jednak nieodparte wrażenie, że – gadający jak nigdy dotąd – reżyser, w gruncie rzeczy mówi niewiele, zwłaszcza o sobie. Ceni w kinie tajemnice oraz niejednoznaczności, lubi stawiać filozoficzne – zwłaszcza egzystencjalne – pytania i taki też chce się nam pokazać. Nie ma tu typowych biograficznych ciekawostek typu, w 1974 roku złapał podagrę, a 1985 przewrócił podczas przejażdżki rowerowej. Czasem tylko wspomina, pośrednio, o miłości do dzieci i, trochę wyraźniej, poczuciu upływu czasu. A już za szczyt otwarcia się można uznać uwagi, że denerwował się w czasie montażu, albo że piszącemu muzykę do jego filmów Hansowi Zimmerowi coś tam nie wyszło.
W gruncie rzeczy Nolan jest enigmatyczny bardziej niż jego filmy. Je można jeszcze jakoś interpretować, są w nich jakieś haczyki, na których można się zaczepić. Natomiast jego skorupa jest tak twarda, że tych haczyków nie da się wbić. Ten facet to granitowa skała, nie dopuszczająca nikogo z zewnątrz do jaskiń swojej podświadomości. Co prawda między słowami można wyczytać, że jest bardzo nieufny wobec kierunku, w jakim zmierza cywilizacja z jej coraz bardziej natrętnym podglądactwem oraz wszechobecną kontrolą. Ale do tego wyczytania nie trzeba być Holmesem i sięgać po książkę Shone’a. Ogólnie dostępna jest przecież informacja, że Nolan nie ma komórki i skrzynki mailowej, nie mówiąc już o kontach w social mediach. Inna sprawa, że jeżeli chodzi o internet, to reżyser jest dobrze zorientowany. Niby nie lubi z niego korzystać, ale doskonale wie o dyskusjach, jakie wywołują w sieci jego filmy.
Książka Toma Shone’a takiej dyskusji – przynajmniej w Polsce – nie wywołuje. Szkoda, bo to jedna z najlepszych biografii twórców, jakie ukazały się w ostatnich latach. Chciałbym myśleć, że ludzie nie mają czasu jej czytać, ponieważ oglądają filmy Nolana. Boję się, że raczej masówkę ze streamingu.
Nie wiedzą, ile tracą.
„Christopher Nolan. Reżyser wyobraźni” miał swoją anglosaską premierę w 2020 roku. Ostatnim omawianym filmem jest tu „Tenet”. Nie wiem, czy Shone wiedział, że Nolan będzie kręcił „Oppenheimera”. Wątpię. Reżyser ma obsesję na punkcie tajemnicy. Nawet rozpoczynając pracę na planie nie podaje właściwego tytułu filmu. A jednak w książce pojawia się wątek Roberta Oppenheimera. Wychodząc od prezentu, jaki Nolanowi sprawił Robert Pattinson po zakończeniu zdjęć do „Tenet”, Shone snuje pararele pomiędzy Nolanem a twórcą bomby atomowej. To, że instynktownie był tak blisko, jest kolejnym dowodem na wielkość autora. Kolejnym, bo tu dowodami są po prostu kolejne zwroty i zdania, choćby moja ulubiona „fuga ludzkiego umysłu”.
W tej książce spotykają się wytrawne dziennikarstwo, szeroko pojęta krytyka kulturalna, kulturoznawstwo i literatura. Dziś to rzadkość. Dlatego, nawet jeżeli nie przepada się za Nolanem, warto jego biografię przeczytać. Inna sprawa, że po jej lekturze trudno tym fanem nie zostać.

Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ćwirlej złapał drugi oddech. Mimo, że zaczyna tłuc w klawisze swojego laptopa w tempie zbliżonym do Remigiusza Mroza, to utrzymuje naprawdę niezły poziom. Na pewno dużo wyższy od rzeczonego Mroza. Jasne, „Rajski zakątek” może i nie jest jego najwybitniejszą powieścią, ustępuje nawet poprzedniej odsłonie o Marcinie Engelu i babci Matyldzie – „Tęczowej dolinie”, ale w niczym nie odstaje – a momentami nawet je przewyższa – od ostatnich odsłon serii wielkopolskich.
Oczywiście, zabierając się do „… zakątka” warto mieć świadomość, że to kolejna część „ćwirleja light”, a więc prozy nie tyle lekkiej, co bardzo lekkiej, wręcz frywolnie podkasanej, której najbliżej do literatury spod znaku Joanny Chmielewskiej. Jasne, jest tu intryga kryminalna, ale bardzo umowna i stanowiąca tylko pretekst do radosnej „łapaniny” złoczyńców. Ta radosność jest zresztą tym razem na granicy dobrego smaku, gdyż jedno ze śledczych ma tu, parokrotnie ogrywane, problemy z pamięcią.
Na dodatek po raz pierwszy Ćwirlej nie potrafił stworzyć charakterystycznej dla siebie figury może niezbyt rozgarniętego, ale mającego szczęście, sybaryty w mundurze. Nie to, że próbował. Mamy tu taką postać, jednak dość szybko okazuje się ona śledczym ze świetnym policyjnym instynktem.
„Rajski zakątek” cierpi też na cztery poważne ćwirlejowskie schorzenia. Trzy są charakterystyczne dla serii o babci Matyldzie i Marcinie Engelu. Pierwsze to – praktycznie wykluczająca prawdopodobieństwo historii – zbyt duża przypadkowość wydarzeń sprawiającycych, że przestępstwo zostaje odkryte i wykryte. Drugim jest słabość postaci. W zasadzie trudno uwierzyć, że ktoś taki wpadnie na dość skomplikowane rozwiązanie tego równania. Inna sprawa, że owo rozwiązanie jest tu w ogóle dość wysilone. Natomiast słabość postaci widać w „… zakątku” zwłaszcza w konstrukcji Marcina Engela. Ma być znakomitym, no OK – dobrym, dziennikarzem śledczym, lecz z tego, co pisze o nim Ćwirlej, wynika, że bliżej mu do potykającej się o swoje sznurówki wicepierdoły. Trzecie schorzenie to antyklerykalizm autora. Jestem w stanie zrozumieć jego sceptycyzm wobec zorganizowanej religii oraz niesmak związany z zachowaniami osób duchownych, ale opieranie na tym całej literackiej serii to jednak przesada. A przecież na lubimyczytać.pl ten cykl można z powodzeniem nazwać nie Marcin Engel (zwłaszcza, że jest on coraz bardziej tylko jedną z postaci), a antyklerykalny. Tu wszystko co złe, wiąże się z kościołem, a to jednak przegięcie. I piszę to jako osoba bliska światopoglądowo autorowi.
Czwartym schorzeniem, może najbardziej widocznym, jest –charakterystyczna dla ostatnich dokonań pisarza – wątłość intrygi i fastrygowanie jej rozgadaniem postaci. Zresztą tu nawet nie jest to rozgadanie, a po prostu ględzenie. Paplają i paplają, sypią się taczki liter, a nic z tego nie wynika. Coraz bardziej problematyczne staje się też poczucie humoru pisarza. Zamiast żartów, mamy tu po prostu strasburgerowskie suchary.
Jest więc tak naprawdę „Rajski zakątek” sumą wad. Analizując na chłodno tę powieść doskonale widać, że nie jest to proza nawet średnich lotów. A jednak, dzięki coraz lepszemu warsztatowi autora, czyta się ją nie tyle z przyjemnością, co po prostu trudno się od niej oderwać. Słaba komedia, a bawi. I już nie można się doczekać kolejnej odsłony cyklu.

Ćwirlej złapał drugi oddech. Mimo, że zaczyna tłuc w klawisze swojego laptopa w tempie zbliżonym do Remigiusza Mroza, to utrzymuje naprawdę niezły poziom. Na pewno dużo wyższy od rzeczonego Mroza. Jasne, „Rajski zakątek” może i nie jest jego najwybitniejszą powieścią, ustępuje nawet poprzedniej odsłonie o Marcinie Engelu i babci Matyldzie – „Tęczowej dolinie”, ale w niczym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ćwirlej pisał już lepsze kryminały. w jego bogatym dorobku można znaleźć zabawniejsze powieści, a jednak „Pocałunek Judasza” to jedna z najlepszych rzeczy, które napisał.
Druga odsłona cyklu o latach dziewięćdziesiątych to Ćwirlej w pełnej krasie. Sensacyjna, ale mocno okraszona humorem fabuła i znany z powieści milicyjnych oraz cyklu o Anecie Nowak gwiazdozbiór plus kilka nowych postaci. Wiodącą miała być zapewne znana już z „Granicy możliwości” prokurator Brygida Bocian – według zapowiedzi klucz do tej serii. Niestety, znów wypada najsłabiej i to mimo że pisarz najwyraźniej się w niej podkochuje. Żadna z jego bohaterek nie była opisywana z takim pietyzmem. Ale co z tego. Ćwirlej nie ma pomysłu na jej aktywności. W „Pocałunku…” jest jej zdecydowanie więcej, niż „Granicy… ”, jednak jej udział we właściwej fabule – porównywalny, a może nawet mniejszy. BB staje się tylko efektownym halabardnikiem w spektaklu rozgrywanym przez panów, kwiatkiem do kożucha. Pięknym, ale tylko kwiatkiem.
Oczywiście deficyt pani Bocian jest pokłosiem metody twórczej pisarza. Ćwierlej chce dać każdemu ze swoich bohaterów jakąś efektowną partię solową. A ponieważ tych solistów jest tu sporo, brak miejsca na właściwą ekspozycję kolejnego wirtuoza w orkiestrze. Inna sprawa, że być może to największa (i wciąż się powiększająca ) wada rozrastającego się w niewiarygodnym tempie dorobku pisarza. Coraz więcej bohaterów sprawia, że coraz mniej w nich liter dla postaci wiodącej, stanowiącej spoiwo narracyjne. Próbowałem sobie zadać pytanie kto w „Pocałunku…” jest rozprowadzającym: Olkiewicz? Blaszkowski? Brodziak? Jest ich za mało w tekście. Pojawiają się i, zwłaszcza Brodziak, znikają, żeby gdzieś tam wyskoczyć. A Gruby Rychu, który jest postacią wiążącą fabułę? Ma tylko dwie sceny.
A więc zaczynamy mieć do czynienia z kakofonią protagonistów. A ta nie jest dobra dla tekstu – tak, jak kakofonia dźwięków dla muzyki.
„Pacałunek Judasza” to Ćwirlej w pełnej krasie, ale są tu elementy nowe, walnie przyczyniające się do tego, że tę powieść czyta się wyjątkowo dobrze i, choć trudno ją nazwać dreszczowcem, trzyma w napięciu.
Pierwszym z tych elementów jest qui pro quo. Jasne, w powieściach Ćwirleja mieliśmy z nim już do czynienia, ale jego komedia, może nie pomyłek, a niedopowiedzeń, niedomówień, nie miała aż takiego wpływu na fabułę. Tu w zasadzie cała fabuła opiera się właśnie na tym. Dochodzi do tego coś, czego do tej pory w prozie tego pisarza nie było – brak zaufania po stronie ścigających. To stanowi siłę napędową tej opowieści, sprawia, że prościutka w gruncie rzeczy historia staje się emocjonująca.
No i mamy tu coraz lepszą konstrukcję dużych, kluczowych scen. Niektóre z nich – tak, jak ta w mieszkaniu-magazynie ze sprzętem, to mistrzowskie połączenie sensacji i doskonale budowanego napięcia z typową Polska przaśnością, w której opisywaniu Ćwirlej jest mistrzem.
Kolejny majstersztyk to sekwencja hotelowa – prawie scorsesowskie długie ujęcie, z pojawiającymi się w rogach ekranu smaczkami. Tyle, że Ćwierlej już raz podobną scenę zrobił – bodajże w „Morderczej rozgrywce”. Ta jest co prawda nieco bardziej rozbudowana, ale może by warto zmienić miejscówkę scen kulminacyjnych.
No i mały plusik za połączenie dwóch ćwierlejowskich wszechświatów. Pisarzowi wystarczył akapit, by połączyć cykle poznańskie z serią o Marcinie Engelu. Ciekawe, czy będzie to miało swoje konsekwencje.
„Pocałunek Judasza” to powieść mocno niedoskonała. Jednak na tyle dobra, że trudno oderwać się lektury. No i już nie można doczekać kontynuacji.

Ćwirlej pisał już lepsze kryminały. w jego bogatym dorobku można znaleźć zabawniejsze powieści, a jednak „Pocałunek Judasza” to jedna z najlepszych rzeczy, które napisał.
Druga odsłona cyklu o latach dziewięćdziesiątych to Ćwirlej w pełnej krasie. Sensacyjna, ale mocno okraszona humorem fabuła i znany z powieści milicyjnych oraz cyklu o Anecie Nowak gwiazdozbiór plus kilka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdecydowanie najlepsza powieść Hornby’ego. Jedyna, która przetrwała próbę czasu.
Dziś już chyba tylko najtwardsi załoganci z kręgów wielkomiejskiej złotej młodzieży pamiętają, jaki znaczenie 25-30 lat temu miała proza Nicka Horby’ego. Wraz z twórczynią postaci Bridget Jones – Helen Fielding – stworzył on taran, który znokautował ówczesne pokolenie +/- trzydziestolatków. Ich wpływ na ówczesną obyczajowość można porównać do fali nowej brytyjskiej muzyki popularnej lat dziewięćdziesiątych – zarówno tej tanecznej, z okolic Fatboy Slima, Prodigy i The Chemical Brothers, jak i rockowej – od Primal Scream do Blur i Oasis.
Proza Hornby’ego, choć bardzo brytyjska, trafiła do czytelników na całym świecie. Nawet do, niespecjalnie zaczytanych, kolesi z naszego kraju. W pewnym momencie ówczesny polski wydawca pisarza zorganizował Konkurs Literacki im. Nicka Hornby’ego na najlepszą „chłopacką” powieść obyczajową. Niestety, rezultaty okazały się takie, jak zwykle nad Wartą i Wisłą. Ktoś wygrał, wyszły dwie książki laureata i jedna zdobywcy innej nagrody, ale przeszły zupełnie bez echa. Dziś nie pamiętają o nich chyba nawet sami laureaci.
Ale o sile prozy Hornby’ego chyba najlepiej świadczy fakt, że z dziewięciu powieści, które wydał, aż siedem zostało zekranizowanych – w tym dwie dwukrotnie. I nie były to filmy, o których zapomina się po weekendzie otwarcia. „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem stał się regularnie powtarzanym w telewizji i oglądanym w streamingu romantycznym klasykiem, zaś „Hi Fidelity” z Johnem Cusackiem, znane także jako „Wierność w stereo” to dziś obiekt kultu, oglądany wciąż – przy joincie i bro – przez kolekcjonerów płyt i osoby związane z branżą muzyczną.
Filmy są wciąż oglądane, ale z powieściami rzecz ma się o wiele gorzej. Nic dziwnego, kawałki Fielding i Hornby’ego, rejestrujące precyzyjnie ówczesne tańce godowe niedojrzałych trzydziestolatków, mocno się posunęły. Dziś są ciężko przyswajalne nawet przez najbardziej sentymentalne osobniki z tego pokolenia. Okazuje się, że gdy ciężko dostrzec w ich bohaterach siebie i/lub swoich znajomych podczas ostatniego weekendu, prozę tę w ogóle trudno nazwać literaturą. To raczej notatniki z tamtych czasów wypełnione pretensjonalnymi obserwacjami i niezbyt zabawnymi żartami. Wyjątkiem jest „Juliet, naga”.
Jakość tej powieści na pewno wynika z tego, że powstała relatywnie późno – w 2009 roku. Po wypichceniu sześciu poprzednich historii Hornby mógł w końcu nauczyć się pisać. A może po prostu dojrzał i pracując nad nią nie patrzył już z takim, podszytym ironicznym poczuciem humoru, zachwytem na swoje pokolenie. Możliwe też, że po prostu zobaczył, co po latach stało się z tymi cool dziewczynami i kolesiami, jak żałośni się stali meldując się w końcu w wieku średnim.
Bo oczywiście można potraktować „Juliet, nagą” jako swobodną kontynuację „Hi Fidelity”/„Wierności w stereo”. To rzeczywiście kolejna hornby’owska opowieść o muzyce i jej wpływie na nasze życie. Wpływie negatywnym. Hornby – sam zagorzały fan muzyki – chyba jako pierwszy przytomnie zwrócił uwagę, że dla pewnej grupy ludzi z jego pokolenia (oczywiście było też tak wcześniej, ale nikt się tym nie zajął) jest ona drogą do chronicznej ucieczki od rzeczywistości. Stanowi wrota czasu do krainy wiecznego nastolatcwa i młodości, nieustannego lewitowania w stanie ducha, jaki miało się w wieku 16-25 lat. Korzystają z nich zarówno wykonawcy, jak i odbiorcy. Problem w tym, że cierpią na tym ich najbliżsi. I o tym jest właśnie „Juliet, naga”. O chorobie zwanej niedojrzałością i jej konsekwencjach.
Hornby po mistrzowsku buduje szalony trójkąt – zgorzkniały semi gwiazdor rocka, próbujący uciec od swojej przeszłości, jego patologiczny fan oraz jego partnerka. Korzystając z tych trzech figur pisarz snuje wielowątkową opowieść o niespełnionych marzeniach, przegranym życiu, zniszczonym talencie i, przede wszystkim, samotności w związku oraz wszystkich innych pułapkach, jakie zastawia życie na przebywających zbyt długo w krainie Piotrusia Pana i Wendy.
Brzmi to bardzo ponuro i gorzko, ale „Juliet, naga” nie jest bergmanowskim dramatem egzystencjalnym. Hornby po mistrzowsku rozgrywa tragikomedię życia, chwilami śmiało podchodząc do ściany zwanej groteską. I choć jego bohaterów można śmiało nazwać smutasami czy przegrywami, pokazuje, że nie wszystko stracone. A lekarstwem wcale nie jest wyrzucenie płyt przez okno. Po prostu wystarczy się odważyć, wyjść z kokonu małej stabilizacji. O coś takiego jak szczęście warto zawalczyć.
Oczywiście „Juliet, naga” została zekranizowana. W 2018 roku na ekrany kin wszedł film „Też go kocham”. W rolach głównych wystąpili solidni drugoligowcy – Rose Byrne, Ethan Hawke i Chris O’Dowd. To zgrabna komedia romantyczna dość wiernie relacjonująca historię napisaną przez Hornby’ego, Ale tylko komedia romantyczna. Książka jest o wiele bardziej zniuansowana i wieloznaczna. Bawi, ale też skłania do zastanowienia się, czy nie jesteśmy jednymi z tych, których opisał w niej Nick Hornby.

Zdecydowanie najlepsza powieść Hornby’ego. Jedyna, która przetrwała próbę czasu.
Dziś już chyba tylko najtwardsi załoganci z kręgów wielkomiejskiej złotej młodzieży pamiętają, jaki znaczenie 25-30 lat temu miała proza Nicka Horby’ego. Wraz z twórczynią postaci Bridget Jones – Helen Fielding – stworzył on taran, który znokautował ówczesne pokolenie +/- trzydziestolatków....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Pamięci mordercy Pascal Engman, Johannes Selåker
Ocena 7,8
Pamięci mordercy Pascal Engman, Joha...

Na półkach: ,

W tej powieści naprawdę dobra jest tylko okładka. Inna sprawa, że wprowadza czytelnika w błąd. Widzimy na niej wyglansowanego kolesia w białej koszuli, krawacie i eleganckim paltocie. Typowa wiosenno-jesienna stylówka z reklamówek producentów odzieży czy magazynów i portali parających się modą męską dla aspirujących pracowników korpo średniego szczebla. Sterylny model z okładki idzie sterylną ulicą. Tymczasem akcja powieści toczy się na przełomie lipca i sierpnia 1994 roku, podczas najgorętszego lata w Szwecji. Upał jest tu jednym z bohaterów, a bohaterowie wciąż pocą się mimo że chodzą tylko w lekkich koszulach. Sztokholm w powieści jest brudny i zaniedbany, po ulicach kręcą się i śpią na ławkach pijacy oraz – to powracający motyw – narkomani. Ale wprowadzająca w błąd okładka to najmniejszy z grzechów tej powieści.
Skandynawscy wydawcy i agenci mają poważny problem. Wielka postlarsonnowska fala kryminałów, która zalała świat w ostatnim dwudziestoleciu wyraźnie opadła. Na pewno w ostatnich latach w północnej Europie nie pojawiła się powieść lub serial, która by ją wzburzyła na nowo. Zyski spadają. Zaczynają się rozpaczliwe ruchy. O tym, jak bardzo są rozpaczliwe, najlepiej chyba świadczą kolejne próby ożywienia tego, co leżało u podstaw gigantycznego sukcesu gatunku – trylogii trylogii Stiega Larsonna. Jednak kolejne odsłony opowieści o Lisbeth Salander i Mikaelu Blomkviscie pisane przez wynajęte pióra – najpierw Davida Lagercrantza a teraz Karen Smirnoff – spotykają się z coraz chłodniejszym przyjęciem. Narzeka na nie już nawet najbardziej zagorzały, bezkrytyczny fandom gatunku.
„Pamięci mordercy” jest także wyraźnie kolejną próbą ożywienia trupa nordic noir. Tyle, że kreatorzy tego projektu poszli nieco inną drogą niż spadkobiercy praw do cyklu „Millennium”. Postanowili stworzyć duet na miarę Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta.
Pascal Engman oraz Johannes Selåker to również ludzie związani z mediami. Tyle, że w odróżnieniu od starszych kolegów, którzy wymyślili cykl o pokręconym profilerze Sebastianie Bermanie, są dziennikarzami prasowymi, a nie ludźmi telewizji. Wytresowano ich do opisywania, a nie tworzenia historii. Co prawda Engman ma na koncie parę powieści o detektywce Vanessie Frank, ale zostały one zapomniane zaraz po szybkiej lekturze. W każdym razie trudno je znaleźć w jakimkolwiek podsumowaniu ważnych/popularnych powieści sensacyjnych ostatnich lat.
Jak widać na zdjęciach Engman i Selåker to ludzie młodzi, być może nawet ze słynnego pokolenia zetek, a to oznacza, że zostali wychowani na telewizji i poprawnych politycznie schematach. A to nie sprzyja niuansowaniu postaci. Owszem, jako dziennikarze i – zapewne – osoby inteligentne, zdają sobie sprawę, że świat i ludzie nie są czarno-biali, ale ubieranie niejednoznaczności w słowa nie jest ich najmocniejszą stroną. Owszem, próbują to robić z bezrefleksyjną pasją prymusów, ale efekty są chyba odwrotne od zamierzonych. Ich bohaterowie są wieloznaczni, ale ta wieloznaczność ich nie ubogaca. Autorzy jadą bowiem po schemacie – świetna/y w pracy, słaba/y w życiu osobistym. Tyle, że brak umiejętności niuansowania sprawia, że dochodzą do skrajności. Biali w pracy – czarni w domu. A jeżeli w pracy sięgają po zakazane metody to znów dochodzimy do ściany – robią to albo z pobudek idealistycznych, albo ich zachowania trudno usprawiedliwić. Nie ma tu choćby milimetra szarości. No i ta ich melodramatyczność. Wszystko przeżywają na wysokim C, każda rozterka urasta do rozmiarów egzystencjalnej tragedii. Sprawia to, że stają się po prostu irytujący, trudno ich lubić. A w przypadku bohaterów powieści/serialu/filmu to zabójcze. Widz/czytelnik nie kibicuje ich poczynaniom.
Zresztą ten brak umiejętności tworzenia postaci widać już w fazie pierwszych szkiców. Stara szkoła pisania gatunkowego mówi, że to, jak bohaterowie są nazwani ma podprogowo sugerować czytelnikowi/widzowi ich obiór. Głowni bohaterowie Engmana i Selåkera nazywają się Wolf i Berg – wilk i góra. Młotkologia w stanie czystym.
Problemem w „Pamięciach mordercy” jest też sama historia. Chęć zniuansowania bohaterów spowodowała, że w mamy tu o wiele za dużo wątków osobistych. Tak naprawdę, to one są główną osią dramaturgiczną powieści. Wątek kryminalny – bardzo infantylny, wątły i przewidywalny – sprawia wrażenie dopisanego na siłę dodatku. Pojawia się i znika meandrując niemrawo wśród osobistych problemów bohaterów. To, co powinno być poruszającym tematem – los wyrzuconych na margines społeczeństwa emigrantek – staje się tylko ornamentyką dla rozterek dziennikarki i policjanta.
Tych wad można tu znaleźć dużo więcej. Wyjątkowo kwadratowo skonstruowany jest główny podejrzany. Mający być zapewne jakąś metaforą szwedzkich elit aktor, to po prostu odstręczająca kreatura. Oczywiście, jak to skandynawski bohater, musi skrywać jakąś tajemnicę z przeszłości. Jednak autorzy nie potrafią nią pograć. Dość szybko pojawia się sugestia, że jego zachowanie wynika po części lub w całości właśnie z jej powodu. Potem przez ponad pięćset stron nie ma o tym mowy. W epilogu sprawa jest po prostu puentowana tym, że idzie ku dobremu.
Bardzo słabiutkie jest też rozegranie zbrodniarza. Gdy się ukrywa, autorzy nadają mu pośrednio cechy geniusza. Gdy dochodzi do sceny rozwiązania okazuje się niezdolnym do głębszej analizy rozhisteryzowanym idiotą. Jego motywacja jest tak banalna, że trudno brać ją na poważnie.
Pojawiają się też błędy czysto techniczne. W scenie na poczcie najpierw czytamy, że bohaterka widzi tylko troje starszych osób, potem ktoś przedziera się przez kłębiący w placówce tłum. Przyjaciółka zgłasza zaginięcie pełnoletniej kobiety zaledwie kilka godzin po tym, jak nie przyszła na umówioną kolację i policja to zgłoszenie przyjmuje. Zwykle takie zgłoszenia przyjmuje się przynajmniej po upływie co najmniej doby.
Wady „Pamięci mordercy” można mnożyć, a jednak powieść Engmana i Selåkera pochłania się z dużą szybkością. Wszystko dzięki dziennikarskiemu przeszkoleniu autorów.
Krótkie, często zaledwie 3-4 stronnicowe rozdziały, sprawiają, że opowieść jest bardzo dynamiczna. Autorzy potrafią też inteligentnie rozegrać cliffhangery. Gwałtowne zawieszenia kończące rozdziały pojawiają się często, ale nieregularnie. Dzięki temu nie ma się poczucia, że mamy do czynienia z zimną techniką narracyjną, a czymś więcej.
Znakomity jest też pomysł na kulminacyjną scenę pościgu w tłumie. Nawet jeżeli nie jest do końca wiarygodna – ścigający zbyt dobrze widzą siebie i ściganego w 65-80 tysięcznym tłumie – dzięki świetnej, nawiązującej do filmowego/serialowego montażu konstrukcji, trzyma w napięciu.
Ta powieść nie uniesie opadającej fali skandynawskiego kryminału. Pascal Engman i Johannes Selåker nie są – przynajmniej na razie - autorami potrafiącymi grać w ekstraklasie. „Pamięci mordercy” to tylko porcja niewymagającej, odmóżdżającej rozrywki. Lepszej od większości polskich seriali, ale to żaden komplement.

W tej powieści naprawdę dobra jest tylko okładka. Inna sprawa, że wprowadza czytelnika w błąd. Widzimy na niej wyglansowanego kolesia w białej koszuli, krawacie i eleganckim paltocie. Typowa wiosenno-jesienna stylówka z reklamówek producentów odzieży czy magazynów i portali parających się modą męską dla aspirujących pracowników korpo średniego szczebla. Sterylny model z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy. Przestawić akcenty w typowym, wydawanym tylko w miękkich okładkach i formacie kieszonkowym, tandetnym, kryminale klasy Z, na dodatek z podgatunku zwanego southern noir, tak, by stał się powieścią progresywną. To wyjątkowo odważne, bo cały ten pulp, to proza regresywna do sześcianu, ociekające testosteronem, pełne wulgaryzmów, seksistowskie wykwity męskich fantazji tylko o krok subtelniejsze od ostrego porno. W southern noir ten seksizm jest jeszcze bardziej widoczny, bo oprócz wyziewów alkoholu i płynów ustrojowych, ocieka hektolitrami wypacanego alkoholu; ubrania bohaterek i bohaterów są idealnymi strojami dla miss i misterów mokrego podkoszulka. Na dodatek dochodzi do tego wciąż silny na południu Stanów kontekst rasistowski. I choćby dlatego warto się z „Kolczastymi łzami” zmierzyć. Cosby pokazuje, że można rozsadzić schematy nawet najbardziej skostniałego gatunku. Rozsadzić, a jednocześnie zachować jego największą wartość. Bo, mimo przestawienia akcentów, „Kolczaste łzy” wciąż są świadomie tandetnym, eskapistycznym, ociekającym cysternami krwi, czytadłem. Klasycznym rozrywkowym guilty pleasure – oficjalnie pogardzaną, a w domowym zaciszu namiętnie czytaną, porcją nieskomplikowanej rozrywki. Tym, czym dobra literatura pop powinna być.
S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy, jednak trudno nazwać „Kolczaste łzy” niezłym kawałkiem prozy. Pisarzowi zabrakło umiejętności literackich. Zresztą w ogóle trudno go nazwać pisarzem. To raczej storyteller, człowiek świetny w wymyślaniu i rozwijaniu historii. Gdyby robił w przemyśle filmowym – tam, gdzie pomysły takich ludzi zapisują zawodowi scenarzyści – mógłby już latać prywatnym odrzutowcem. Niestety, zabrał się też za samodzielne pisanie. A robi to na poziomie podjaranego licealisty. Jego język jest infantylny i egzaltowany, w tekście nie ma melodii i rytmu. Widać do doskonale w tłumaczeniu. Jan Kraśko jest absolutny gigantem trudnej sztuki translatorskiej, jednak poległ na literach Cosby’ego. Znając jego klasę podejrzewam, że robił co mógł, albo jeszcze więcej, by nadać tej prozie znamion tekstu literackiego, więc mogą sobie wyobrazić, jak wygląda oryginał.
Na dodatek Cosby nie radzi sobie z łączeniem przegiętego naturalizmu pulpowego noir z elementami progresywnymi. Fragmenty powieści dotyczące problematyki LGBT i sytuacji mniejszości szeleszczą papierem. Czyta się je jak wklejone do tekstu manifesty lub wypracowania szkolnych prymusów. Brzmią po prostu sztucznie. Sprawiają wrażenie wklejonych na siłę.
Na szczęście autor doskonale rozumie pulpowe schematy. A są one tak nośne, że początkowo sprawiająca problemy lektura „Kolczastych łez” staje się coraz bardziej płynna. Historia jest tak mocna, że nawet mimo swoich nieprawdopodobieństw niesie nas z coraz większą prędkością. Nie psuje jej, a wręcz przeciwnie – podkręca, przesadnie ckliwy finał.
Mamy w końcu w Polsce pierwszy kryminał inkluzywny, popową powieść, w której przeglądają się zmieniający świat i jego problemy. To świetna informacja. Jednak chciałoby się, żeby ta nowoczesność była podana w lepszym stylu. Nie jest źle, ale mogło być o wiele lepiej.

S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy. Przestawić akcenty w typowym, wydawanym tylko w miękkich okładkach i formacie kieszonkowym, tandetnym, kryminale klasy Z, na dodatek z podgatunku zwanego southern noir, tak, by stał się powieścią progresywną. To wyjątkowo odważne, bo cały ten pulp, to proza regresywna do sześcianu, ociekające testosteronem, pełne wulgaryzmów,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Polsce nazwisko Rubina znają tylko wtajemniczeni. No, ale jesteśmy krajem, w który czci się wyłącznie piosenkarki i piosenkarzy. Niewiele osób wie, że za ich repertuarem i głosem stoi sztab ludzi, którym przewodzi producent muzyczny. To on dyktuje co i gdzie ma w piosence być oraz przede wszystkim – jak ma brzmieć. Władza kogoś takiego sięga często tak daleko, że widząc w telewizorze/komputerze/smartfonie piosenkarkę lub piosenkarza nie zdajemy sobie sprawy, że tak naprawdę to tylko modelka/model – poruszająca ustami lalka. Śpiewa kto inny.
Rubin aż tak daleko się nie posuwał, ale jego wpływ na muzykę ostatniego czterdziestolecia jest nieporównywalny z nikim innym. To on wprowadził hip hop oraz ekstremalny metal do mainstreamu. Bez niego nie byłoby Beastie Boys, to on reanimował kariery Aerosmith i Johnny’ego Casha, to dzięki niemu rozbłysły gwiazdy The Cult, Slayera i Red Hot Chilli Peppers. To w końcu do niego zwracały się gwiazdy pokroju Adele czy grup AC/DC i Metallica, żeby nadał ich muzyce nowego impetu.
Rubin to instytucja. Nic więc dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych jego książka była wydarzeniem, które zdominowało listy bestsellerów. Sprzedaży nie zaszkodził zapewne też tytuł sprytny tytuł. Po książkę sięgnął kolejny target – tych, którzy marzą o karierze artystycznej.
W Polsce „Akt twórczy. Nowy sposób bycia” przechodzi bez echa. No, ale skoro wszyscy oglądają „The Voice od Poland” czy „Mam talent!” to pewnie wierzą, że wystarczy ładnie wyglądać i sprzedać jakąś ckliwą historyjkę, żeby publika zagłosowała (to chyba tak się odbywa) i karierę ma się jak w banku.
Ale może ta nasza bezrefleksyjna wiara w magiczną moc telewizyjnych talent shows w tym przypadku ma sens. „Akt twórczy…” Rubina w sensie intelektualnym nie różni się bowiem od nich wiele. Tyle, że zamiast udoskonalonego protetycznie nieustannego szczerzenia się prowadzących oraz cierpiętniczych min występujących na małym ekranie mamy tu uduchowioną minę kolesia, który – choć bierze setki tysięcy/miliony dolarów za swoje usługi – robi się na zatopionego w mistycyzmie guru.
Książka Rubina nie jest – co może sugerować tytuł – podręcznikiem. To raczej typowa lektura motywacyjna, coś w stylu „Obudź w sobie olbrzyma” albo „Myśl i bogać się”, tyle że podlana buddyjskim sosem.
Facet, który wylansował wiele gwiazd, ale też – świadomie, przez lenistwo lub błędy – wielu wykonawców po prostu zniszczył, opowiada tu, że każde z nas może być Da Vincim/Beyonce/Scorsese czy Tokarczuk. Wystarczy zgrać się z naturą i złapać TEN sygnał. Oczywiście po drodze można napotkać jakieś trudności, ale nie ma się co martwić – Nobel, Oscar lub cokolwiek innego z szeregu wielkich naród, już na nas czeka. A nawet jak tej statuetki czy czeku nie dostaniemy, to nie ma się co martwić. Bo przecież będziemy Artystami, osobami robiącymi Sztukę.
Strasznie to wszystko bełkotliwe. Na szczęście – jak to wzięty producent – Rubin zadbał o właściwą oprawę swoich newage’owych wynurzeń. Jego uduchowione myśli poskładał Neil Strauss, dziennikarz New Jork Timesa i Rolling Stone’a, autor wybitnych biografii Marylina Mansona („Trudna droga z piekła”), sfilmowanej, opowieści o grupie Mötley Crüe pt. „Brud”, czy autobiografii gwiazdy porno Jenny Jemeson „Kochać się jak gwiazda porno”. Facet stał się w Stanach instytucją dzięki reportażowi „Gra. Penetrując tajną społeczność artystów podrywu”, książką, na której młodzi amerykanie uczą się pop dziennikarstwa. U nas oczywiście przeszła ona bez echa. To dzięki umiejętności formułowania myśli oraz językowej precyzji Straussa uduchowione mądrości Rubina jakoś składają się w tekst.
Pytanie tylko, czy ten tekst jest komuś potrzebny - oczywiście oprócz autorów, którzy zapewne otrzymali za swoją robotę pełne zer czeki. Nie sądzę bowiem, że po przeczytaniu tej książki ktoś stanie się nawet podrzędnym rzemieślnikiem. Inna sprawa, że już samo przebrnięcie przez „Akt twórczy. Nowy sposób bycia” to prawdziwa sztuka.

W Polsce nazwisko Rubina znają tylko wtajemniczeni. No, ale jesteśmy krajem, w który czci się wyłącznie piosenkarki i piosenkarzy. Niewiele osób wie, że za ich repertuarem i głosem stoi sztab ludzi, którym przewodzi producent muzyczny. To on dyktuje co i gdzie ma w piosence być oraz przede wszystkim – jak ma brzmieć. Władza kogoś takiego sięga często tak daleko, że widząc w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się słuchając Adele czy smooth jazzu.
Oczywiście hardkorowi fani ekstremalnego metalu i kolekcjonerzy rzadkich winyli zapomnianych przedstawicieli gatunku obcując z tym tomiszczem będą najszczęśliwsi. Mają tu historię płyt ze swojej półki, na które wydali półroczne zarobki. Na dodatek Gehlke umieszcza na końcu książki praktycznie pełen katalog Noise Records, więc będą wiedzieli na co wydać ostatnie grosze. Grosze to zresztą eufemizm. Te płyty są dziś na nieoficjalnym rynku bardzo drogie. Za niektóre można kupić tani samochód,
Jednak największa wartość tej pracy leży zupełnie gdzie indziej. Dzięki doskonałemu warsztatowi „Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły” jest czymś o wiele więcej niż tylko kolejną muzyczną/rockową bio/monografią. Ta książka sprawia, że ja – lubiący (ale na pewno nie należący do ich fanatyków) dwie grupy wydawane w pewnym momencie przez Noise Records i szczerze nienawidzący większości repertuaru tej wytwórni, tego całego powermetalu ze słynnym Helloween na czele – czytałem tę książkę może nie z wypiekami na twarzy, ale na pewno z ekscytacją. Po prostu nie mogłem się od niej oderwać.
Opowieść o powstałej na początku lat osiemdziesiątych zachodnioberlińskiej niezależnej wytwórni płytowej jest bowiem dla Gehlke'go punktem wyjścia do kilku historii. Przede wszystkim oprócz kilku szkiców o – w większości zapomnianych – grupach, mamy tu zaskakujący kawałek o latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku w Szwajcarii i Niemczech, jeszcze wówczas Niemczech Zachodnich – miejscach, jak się okazuje zupełnie innych niż krainy nieustającej szczęśliwości, które z perspektywy ówczesnej Polski widzieliśmy. Jednak przede wszystkim „Hałas...” to opowieść o idealistach i nonkonformistach, którymi byli i założyciel wytwórni Karl Walterbach, i muzycy z którymi podpisywał kontrakty oraz tym, co z nich zrobiło wejście w tryby przemysłu rozrywkowego.
Dzięki temu książka Gehlke'go staje się uniwersalną przypowieścią o romantykach (choć żaden z nich do tego romantyzmu nigdy by się nie przyznał) zderzonych z prozą życia. Opowieścią bliską doskonałości, bo zniuansowaną – każde jednostkowe doświadczenie jest jednak inne – oraz bardzo wieloznaczną – część z tych romantyków okazała się cynikami, część zwykłymi oportunistami, a część po prostu szukającymi najprostszych rozrywek debilami.
Jest też książka „Hałas...” Davida E. Gehlke’go opowieścią o świecie, który znika, którego pewne elementy już znalazły się pod wodą dzisiejszej rzeczywistości. Świata analogowych interakcji międzyludzkich, gdzie liczą się słowa i działania, a nie tetrabajty pamięci, zasięgi i całe to pokazywanie w sieci czego co jedliśmy i gdzie nie byliśmy. Jednak nawet tu ten amerykański dziennikarz nie idzie w łatwą, ckliwą nostalgię. Pokazuje, że ten odchodzący powoli w zapomnienie świat owszem, był fajny, ale miał też wiele wad.
Po „Hałas…” powinny sięgnąć też osoby, przedstawiające się jako specjaliści/znawcy popkultury. Książka Gehlke'go to także opowieść o gwałtownym wzroście i ostatecznym upadku przemysłu płytowego. Co prawda jest to tu tylko jeden z wątków pobocznych, jednak błyskotliwy, pozbawiony łopatologii styl w jakim dziennikarz opisuje lot koszący branży, należy do najlepszych analiz tego krachu.
Kawał świetnej roboty dziennikarskiej, a przy okazji po prostu doskonałego tekstu. Myślę, że dla otwartych głów powinna to być lektura obowiązkowa. A okazji można wrócić do płyt zespołów Celtic Frost czy Voivod – grup, których muzyka nawet po blisko czterdziestu latach robi potężne wrażenie. I to wcale nie swoją „ekstremalnością”. Ci faceci już wtedy potrafili opowiedzieć dźwiękami o naszym dzisiejszym świecie.

Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Skrzyżowanie „Chłopców z ferajny” z „Thelmą i Louise”. Tak jest przynajmniej ta książka reklamowana. Jednak ci „Chłopcy…” są nie do końca trafieni. Jeżeli chodzi o „mafiosość” bliżej powieści Williama Boyle’a do „Rodziny Soprano”. Mamy tu ten sam tragikomiczny klimat rozpadającego się świata przestępczego porządku i związanych z nim wartości oraz podobne do bohaterów serialu Davida Chase’a groteskowe postacie męskie – żałosne ale wciąż niebezpieczne. Jednak przede wszystkim w „Sopranos” – to istotne novum w chłopackiej z zasady historii mafijno/gangsterskiej – są świetnie zarysowane i prowadzone bohaterki. Camela (Edie Falco), dr Melfi (Lorraine Bracco), Adriana (Drea de Matteo) i Janice (Aida Torturro), choć grają na drugim planie, często – zwłaszcza Camela – odgrywają wiodącą rolę w dramacie.
Bohaterki powieści „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” – Wolfstein, Rena, Lucia i Mo – aż tak perfekcyjnie skonstruowane nie są. Boyle raczej umieszcza na swojej szachownicy lekko umajone schematy. Tyle, że te schematy z zasady mają tu grać rolę pierwszoplanową, a owo umajenie dodaje im pikanterii i vis comica. Jednak i tak największy efekt komiczny dają tej powieści faceci oraz ich zderzenie z bohaterkami.
Boyle nie musi konstruować swoich „pań” aż tak perfekcyjnie i wielopłaszczyznowo jak Chase, także dlatego, że opowiada zupełnie inny typ historii. Nie ma tu wieloznacznego, niemal szekspirowskiego dramatu. „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” jest gangsterską przygodówką z „niższych” sfer. Najbliżej powieści Boyle’a jest do tego, co pisał Elmore Leonard, a co świat poznał najlepiej dzięki zapomnianej już nieco komediowo-sensacyjnej filmowej trylogii z lat dziewięćdziesiątych – „Dorwać Małego” Barry’ego Sonnenfelda, „Jackie Brown” Quentina Tarantino i „Co z oczu, to z serca” Stevena Soderbergha.
„Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” jest pulpową opowieścią z życia marginesu; zabawną i krwawą historyjką o cwaniaczkach, których życie nagle ulega gwałtownej zmianie. Wszystko za sprawą walizki pieniędzy.
W powieści Boyle’a w zasadzie nie ma nic oryginalnego. Ale w przypadku tego gatunku – taniej rozrywki w miękkich okładkach lub, jak kto woli – prozy podróżnej lub kolejowej, nie o to chodzi. Ta historia ma nas na chwilę oderwać od rzeczywistości, dać chwilę wytchnienia, podekscytować i/lub rozbawić. A to William Boyle potrafi rozbić znakomicie. Pewnie zresztą dlatego jest wykładowcą kreatywnego pisania.
Jego powieść to po prostu kawał świetnie wymyślonej historyjki. Historyjki bardzo dynamicznej – „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” napisany jest tak, że czytelnik nie ma czasu na odrobinę wytchnienia – wywołującej chwilami salwy śmiechu, a czasem – choć zdecydowanie rzadziej – dreszcz emocji. Powieści napisanej tak dobrze, że choć czytelnik od razu zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z trzeciorzędną prozą, nie jest w stanie (a na pewno nie ma ochoty) przerwać lektury.
W powieści Boyle’a w zasadzie nie ma nic oryginalnego. W zasadzie, bo jedno go bardzo wyróżnia. Jego bohaterkami są, w zdecydowanej większości, kobiety sześćdziesięcioletnie. Jednak nie jest to żadne emeryten party rodem z popularnych w naszym kraju powieści obyczajowych. Pisarz dostrzegł, że dzisiaj sześćdziesiątka jest tym samym, czym kiedyś była trzydziestka, a kobiety, które dochowały się już wnucząt, wciąż mogą mieć w sobie więcej rock’n’rolla niż nastolatki. I co ważne dla czytających chłopaków – mieć w sobie wciąż tyle seksapilu, że party, jakim jest lektura „Przyjaciela…”, może być szampańską imprezą.
„Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” został przetłumaczony na kilkanaście języków. We Francji otrzymał nagrodę dla najlepszej zagranicznej powieści sensacyjnej. W Polsce mało kto o nim słyszał. No, ale mamy Remigiusza Mroza.

Skrzyżowanie „Chłopców z ferajny” z „Thelmą i Louise”. Tak jest przynajmniej ta książka reklamowana. Jednak ci „Chłopcy…” są nie do końca trafieni. Jeżeli chodzi o „mafiosość” bliżej powieści Williama Boyle’a do „Rodziny Soprano”. Mamy tu ten sam tragikomiczny klimat rozpadającego się świata przestępczego porządku i związanych z nim wartości oraz podobne do bohaterów...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem wielkim fanem Martina Scorsese. Cenię nawet filmy, które uchodzą za mniej udane w jego dorobku. Jednak z ostatnim – „Czasem krwawego księżyca” – od początku miałem problem. Nie do końca rozumiałem, dlaczego ten znakomity reżyser stworzył coś tak szeleszczącego papierem i przesadnie wykaligrafowanego, na podstawie książki, która przed kilku laty zrobiła na mnie aż takie wrażenie. Ponowna lektura „Czasu krwawego księżyca. Zabójstw Osagów i narodzin FBI” Davida Granna pozwoliła mi zrozumieć niechęć do pracy Scorsese. I jeszcze wyżej ocenić ten niezwykły tekst. Dawałem mu 9-9,5 na 10. Teraz to 10/10.
Ale czy naprawdę „Czas krwawego księżyca” Granna to książka aż tak niezwykła? Po lekturze tego, co w Serii Amerykańskiej wydaje Czarne lub co ukazuje się w cyklu reportażowym Poznańskiego, widać wyraźnie, że nie, To po prostu bardzo solidne dziennikarstwo, rzemiosło tak doskonałe, że nieustannie ociera się o sztukę. Perfekcyjnie udokumentowane i po mistrzowsku napisane, nie potrzebujące „fabularyzowania” charakterystycznego dla tuzów „polskiej szkoły reportażu”, którzy wymyślają lub korygują fakty, by pasowały im do tekstu.
Dobrzy amerykańscy dziennikarze, choć – w odróżnieniu od gwiazd „polskiej szkoły reportażu” – nie legitymują się statusem gwiazd pióra, nie muszą przycinać rzeczywistości do swoich tekstów. Wiedzą, że najciekawsza jest prawda, Wystarczy umieć ją opisać. Wiedzą też, że nie ma co przesadzać z formalnymi sztuczkami. Dobrze stawiane, proste zdania i ograniczenie do minimum przymiotników wystarczą. Oczywiście przedtem potrzebna jest długa kwerenda w archiwach i dziesiątki (jeżeli nie setki) rozmów ze świadkami i/lub ich bliskimi.
David Grann w „Czasie krwawego księżyca” żadnych warsztatowych drzwi też nie wywarza. To po prostu świetnie udokumentowana i opisana historia. A jednak jego książka robi wyjątkowe wrażenie. Być może to zasługa tego chłodnego, pozbawionego najmniejszej nuty egzaltacji, maksymalnie zobiektywizowanego języka, jakiego nasze tuzy pióra nie posiądą nigdy, zderzonego z ogromem opisywanego zła? Zapewne. Ale chyba jeszcze większe wrażenie robi dziennikarska dociekliwość Granna, opisującego precyzyjnie zbrodnie tak słabo (i często fałszywie) dokumentowane w sposób oficjalny.
Tę dociekliwość widać także w tym, co skupiający się na tragedii Molly Burkhard Scorsese oraz większość piszących o zbrodniach w Hrabstwie Osage w zasadzie pomijają. William Hale i jego ekipa nie byli jedynymi polującymi na pieniądze Osagów. Grann, choć informacje o tym są o wiele bardziej szczątkowe od historii Molly i jej najbliższych, potrafi przekonująco udowodnić, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia jeżeli z ludobójstwem, to mordowaniem na masową skalę.
Wielkość Granna polega jeszcze na jednym. On doskonale zdaje sobie sprawę, że prawda jest złożona. Dlatego występują u niego nie tylko biali – uosobienia zła.
W filmie Scorsesego agent Tom White to postać drugoplanowa, pojawiająca się nie wiadomo skąd, kręcąca się po okolicy i w końcu załatwiająca sprawę. Dla Granna to bohater równie ważny jak Molly, jej mąż i jego wuj. Na dodatek jest szlachetnym białym mężczyzną, wręcz uosobieniem amerykańskości w dobrym, starym stylu. Grann nie boi się o nim pisać – i to pisać bardzo dużo, pokazując, że był osobą dramatu równie istotną jak Molly – w czasach, kiedy biali mężczyźni i amerykańskość à la John Wayne uchodzą za coś z natury złego i toksycznego. Ale on wie, że świat nie jest zerojedynkowy i wie, że prawda, nawet ta niepopularna, jest najważniejsza i najciekawsza. To po prostu prawdziwy dziennikarz.
I właśnie z tych wszystkich powodów, choć w książce nie ma tych rozedrganych, dramatycznych scen, które w filmie odgrywają DiCaprio i De Niro, Grann stworzył rzecz dużo bardziej poruszającą niż Scorsese. Inna sprawa, że te przegadane, bardzo teatralne sceny z DiCaprio i De Niro ocierają się o karykaturę. Natomiast książka Davida Granna to reportaż emocjonujący niczym najlepszy thriller. Trudno się od niego oderwać, a po lekturze spokojnie odetchnąć.
Absolutny maks.

Jestem wielkim fanem Martina Scorsese. Cenię nawet filmy, które uchodzą za mniej udane w jego dorobku. Jednak z ostatnim – „Czasem krwawego księżyca” – od początku miałem problem. Nie do końca rozumiałem, dlaczego ten znakomity reżyser stworzył coś tak szeleszczącego papierem i przesadnie wykaligrafowanego, na podstawie książki, która przed kilku laty zrobiła na mnie aż...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielki triumf technologii pisania. „Dystopia” jest pierwszą w dorobku Vincenta V. Severskiego powieścią, która narracyjnie w niczym nie ustępuje temu, co robią najwięksi fachmani prozy sensacyjnej/thrillerów/technothrillerów w krajach anglosaskich. To perfekcyjne techniczne pisanie, które utrzymuje czytelnika w nieustannym napięciu nie pozwalając mu na przerwanie lektury.
Coraz bliższą doskonałości biegłość pisarską widać tu także w poważnym ograniczeniu najsłabszego elementu jego prozy – dialogów. Poprzednie powieści tego autora aż uginały pod ciężarem pełnych patosu „wielkich improwizacji” bohaterskich polskich szpiegów, którzy aż zapluwali się odmieniając przez wszystkie przypadki słowa ojczyzna, honor czy oficer, podając je w językowej ornamentyce szkolnych akademii z czasów PRL-u. W „Dystopii” oczywiście – Severski, to jednak Severski – te naiwne, bełkotliwe, patetyczne i dęte monologi wciąż się pojawiają, ale w mocno okrojonej wersji. Jednak autor chyba mocno to odchorował, bo deficyty heroicznych gadek w ustach polskich bohaterów, próbował sobie zrekompensować wkładając je w usta pracowników innych agencji szpiegowskich. W pewnym momencie dochodzi tu do monologu tak kuriozalnego, że aż śmiesznego: poważna szyszka wywiadu brytyjskiego peroruje z takim nadęciem o ratowaniu świata, że dwa razy przeprasza za swój patos. A mówią, że szpiedzy to małomówni cynicy. Ale w końcu to Severski robił w wywiadzie, więc: albo się czepiam, albo nasz wywiad to pleciugi, albo autor ocenia, że jego czytelnicy to idioci, dla których trzeba gadek rodem z podstawówki.
Narracyjna doskonałość „Destopii” sprawia, że kilka mankamentów powieści staje się mniej istotnych. Przede wszystkim Severski jak nigdy dotąd ma poważny problem z bohaterem wiodącym. Jasne, w jego cyklach zawsze istotna była grupa, ale tą grupą zawsze ktoś kierował – był nawigacją dla czytelnika. Tutaj, choć pomysł wyjściowy jest znakomity – zemsta/akcja kobiet – takiego bohatera/bohaterki wiodącego/wiodącej nie ma. Więcej: choć na pierwszym planie mamy zaledwie trzy dziewczyny, to podane są tak nieudolnie, że więcej ognia jest w postaciach drugiego i trzeciego planu. Na dodatek autor nie radzi sobie z pomysłem wyjściowym, sam chyba nie wie, która z bohaterek kieruje tym narracyjnym wózkiem. Dziewczyny pojawiają się, znikają, histeryzują – co pewnie miało pokazać, że są prawdziwymi ludźmi, ale nie wyszło. Efektem ubocznym tej niedodróbki jest to, że trudno uwierzyć, iż są wybitnymi pracowniczkami polskich tajnych służb. Zresztą Severski ma chyba z kobietami poważny problem – nie czuje ich – bo w końcu i tak stery w operacji przejmują chłopacy. Ale do tego czasu mamy bałagan.
Innym wielkim mankamentem jest małe prawdopodobieństwo historii. Jasne, autor mocno je podczepia, pod naszą sytuację społeczno-polityczną, ale charakterystyki postaci są tak grubo ciosane, tak mało „ludzkie”, że trudno mu uwierzyć w opowiadaną historią. To raczej szachownica, po której przesuwane są – znakomicie – pionki, a nie scena, na której rozgrywa się dramat.
Jeżeli Severski chce być „polskim le Carré” to jego szanse oceniam na bliskie zeru. Nie ten warsztat. Mógłby zostać „polskim Herronem”, ale nie wiem, czy stać go na tyle luzu. Natomiast z pewnością może zostać twórcą „polskich szpiegowskich <Szybkich i wściekłych>”. Wiem, że to tylko niezbyt mądra rozrywka, ale jednak rozrywka na pewnym poziomie. A to też pewna wartość. A „Dystopią” Severski udowodnił, że potrafi dostarczyć takiej emocjonującej rozrywki. A co do wielkich literackich ambicji, to trzeba umieć mierzyć siły na zamiary.

Wielki triumf technologii pisania. „Dystopia” jest pierwszą w dorobku Vincenta V. Severskiego powieścią, która narracyjnie w niczym nie ustępuje temu, co robią najwięksi fachmani prozy sensacyjnej/thrillerów/technothrillerów w krajach anglosaskich. To perfekcyjne techniczne pisanie, które utrzymuje czytelnika w nieustannym napięciu nie pozwalając mu na przerwanie lektury....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stonesi dla niewtajemniczonych. 586 albo 649 biografia najsłynniejszego/największego/najpopularniejszego a z pewnością najbardziej długowiecznego zespołu w historii rock’n’rolla, nie wnosi nic nowego do wiedzy na jego temat. Więcej, wiedzę tę spłyca.
Rich Cohen skupia się na najbardziej heroicznym, pierwszym okresie działalności zespołu i w zasadzie kończy swoją opowieść wraz z zakończeniem nagrań albumu „Exile On Main Street” w 1972 roku. Później pojawiają się epizody z 1973 i 1978 roku oraz – mająca chyba nas utwierdzić w tym, że Cohen jest Dużym Gościem, bo zna Stonesów – pętla z 1994 roku, z przygotowań do trasy promocyjnej albumu „Voodoo Lounge”. Autor chwali się, że pojechał ze Stonesami na ten tour i miał okazję z nimi pogadać, ale niewiele z tego wynika. Więcej w „To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones)” cytatów z innych, niż rozmów Cohena z muzykami.
Ale najbardziej uwiera ten brak lat siedemdziesiątych i amerykańskich tras koncertowych zespołu, które stawały się festiwalami hedonizmu na niespotykaną i do dziś robiącą wrażenie skalę. Z rzeczy, nazwijmy to „niegrzecznych”, Cohen wspomina tylko jakby ukradkiem heroinowe problemy Keitha Richardsa, ale też kończy je w Szwajcarii w 1973 roku, a słynną – i przełomową dla historii Stonesów – wpadkę w 1978 roku w Kanadzie załatwia jednym, mocno zresztą ukrytym akapitem. To dziwne, bo sam Richards w swojej wybitnej (także literacko) autobiografii „Życie” nie ma problemów z podejmowaniem tego tematu.
W ogóle mam wrażenie, że „To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones)” to biografia nowej ery. Książka epoki, w której, jeżeli ktoś powie w serialu słowo „dupa” i nie będzie to poprzedzone ostrzeżeniem przed emisją, może się liczyć z konsekwencjami – jeżeli nie prawnymi, to falą hejtu w internecie. Bezpieczna, wygładzona książka o facetach, którzy przez co najmniej trzydzieści lat wiedli życie niebezpieczne, kręcąc piruety na brzytwie.
Na szczęście Rich Cohen jest świetny w stawianiu liter. No, ale w końcu pisywał do największego pop magazynu ever – Rolling Stone’a. Dlatego – choć oprócz mijanek z tematami kontrowersyjnymi za wiele tu ckliwości – czyta się „To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones)” znakomicie, No, ale niestety, większość ludności w średnim wieku tak patrzy na swoją młodość.
W pewnym momencie pisania tego tekstu włączyłem sobie ostatnią płytę Stonesów – wydane kilkanaście tygodni temu „Hackney Diamonds”. To świetny, perfekcyjnie zagrany i nagrany album. Mam z nim tylko jeden problem – jest zbyt gładki i… zbyt stonesowski. Nikt nie próbuje tu eksperymentować i eksplorować nowych trendów (a w przeszłości Jagger i Richards robili to zawsze). To bezpieczna muzyka, dokładnie taka, jakiej oczekuje niewtajemniczony słuchacz w średnim wieku. „To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones)” jest jej literackim odpowiednikiem.
Przyjemna lektura. Jednak nie wywołująca tych dreszczy emocji – o których zresztą często wspomina Cohen – towarzyszących zawsze słuchaniu prawdziwego rock’n’rolla. Ja od książek na ten temat wymagam nieco więcej.

Stonesi dla niewtajemniczonych. 586 albo 649 biografia najsłynniejszego/największego/najpopularniejszego a z pewnością najbardziej długowiecznego zespołu w historii rock’n’rolla, nie wnosi nic nowego do wiedzy na jego temat. Więcej, wiedzę tę spłyca.
Rich Cohen skupia się na najbardziej heroicznym, pierwszym okresie działalności zespołu i w zasadzie kończy swoją opowieść...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najlepsza powieść 2023 roku. Zresztą czy tylko 2023? Siła i śmiałość tej prozy pozwala zaryzykować tezę, że to najlepsza rzecz napisana po polsku od czasu „Morfiny” Twardocha, a więc nasza najlepsza powieść od ponad dekady.
Żulczyk – podobnie jak Twardoch w 2012 roku – wywala z kopa kilka par drzwi w naszej literaturze. I kop ten jest wyjątkowo potężny.
Pierwsze uderzenie trafia w język. Autor, doskonale rozumiejąc jak wygląda dzisiejsza prawdziwa polszczyzna, odchodzi od języka współczesnej niby wysokoliterackiej nowomowy – udającej język progresywny, a w gruncie rzeczy będącej wsiowoeleganckim, pseudowyrafinowanym, oportunistycznie poprawnym politycznie językiem kanap w jakimś kolejnym wcieleniu salonów dętoartystycznych. Językiem, którym próbuje się uwiarygodnić wstawianiem słowa „k...a” co 7-8 akapitów.
Oczywiście Żulczyk potrafi posługiwać się poprawną polszczyzną – robi to zresztą coraz sprawniej – ale przede wszystkim wsłuchuje się język ulicy, wykorzystuje i tworzy slang, którym posługują się bohaterowie. Dzięki temu, nawet jeżeli kuleją konstrukcyjnie – a to nie zdarza się tu zbyt często – sprawiają wrażenie ludzi z krwi i kości, a nie kartonowych standów recytujących – niczym 90 procent polskich aktorów – wydumane, „głęboko przemyślane”, ocierające się grafomanię, pseudofilozoficzne manifesty.
Poczucie prawdziwości bohaterów wzmacnia jeszcze nowatorski na naszym rynku zabieg. Tu każda z postaci myśli i mówi innym językiem. To proste zagrania uwiarygadnia je psychologicznie, a jednocześnie sprawia, że „Dawno temu w Warszawie” jest dużo więcej niż tylko ciągiem liter, znaków przestankowych i spacji służącym do opowiedzenia historii. Nadaje powieści wielowymiarowości, filmowości.
Ta filmowość „Dawno temu w Warszawie” to także perfekcyjne budowanie scen. Żulczyk nie stawia na planszy kilku podających tekst figurek i nie kameruje ich w jednym statycznym ujęciu. Tu mamy robotę filmową może nie na poziomie Scorsese czy Wajdy z „Ziemi obiecanej”, ale na pewno zmierzającą w tym kierunku.
Są tu i świetnie, rytmicznie zmontowane długie ujęcia, i bardzo bliskie zbliżenia; gwałtowne najazdy i powolne podejścia; kadry amerykańskie, szerokie panoramy oraz quasi dokumentalne, lekko drgające ujęcia „z ręki”, często w tłumie, w stylu chcącego być blisko życia amerykańskiego kina lat siedemdziesiątych, z kanonicznym „Francuskim łącznikiem” na czele, czy inspirowanej nim „Krwawej niedzieli” Paula Greengrassa i jego filmowych Bourne’ów.
Jasne, Żulczyk mógłby językowo pójść jeszcze dalej, jak choćby Hubert Shelby Jr. w „Piekielnym Brooklynie”, czy niedawno Gabriel Kauze w „Tu byli, tak stali”, jednak wtedy zgubiłby tę filmowość. Zresztą i tak, to co zrobił pozwala nazwać go wielkim – na pewno śmiałym – innowatorem/modernizatorem polskiego języka literackiego. Stał się punktem odniesienia, z którym będzie musiał się liczyć każdy piszący oraz oceniający piszących.
Ale język i narracja to tylko jeden z fundamentów wielkości „Dawno temu w Warszawie”. Drugim jest tematyka tej powieści.
Z jednej strony w „Dawno temu…” Żulczyk nie wymyśla nic nowego. To kolejny odcinek teatru jego obsesji – ludzkiej słabości oraz zobojętnienia i podatności na zło sprawiających, że świat jest miejscem w gruncie rzeczy odrażającym. Bliżej mu do wyobrażonego piekła niż czyśćca czy niebios, których tyle w powieściach obyczajowych, czy lasowanych w publikacjach rozpaczliwie łowiących lajki – opłacanych lub obłaskawianych przez platformy streamingwowe i dystrybutorów – influencerów. Tyle, że tak ciemno nawet w posępnej prozie Żulczyka jeszcze nie było. To najmroczniejszy odcień czerni. Przy „Dawno temu w Warszawie” jego poprzednie kawałki wydają się niewinnymi ekscesami w stylu emo. Tutaj czerń oblepia czytelnika.
Ta czerń oblepia, a jednak nie mamy poczucia kąpieli w beczce smoły. Wyczuwalna nuta wisielczego humoru w niektórych partiach materiału sprawia, że chwilami blisko tej opowieści do kawałków Chandlera czy Ellroya. To postmillenialne neonoir, neonoir 2.0, mocno osadzone w rzeczywistości współczesnego wielkiego miasta.
I właśnie ta rzeczywistość współczesnego wielkiego miasta, rzeczywistość niby wymyślona – to jednak powieść a nie reportaż, fiction, a nie non fiction – ale będąca tak blisko tu i teraz, stanowi drugi, potężny fundament wielkości tej powieści.
Ta rzeczywistość, to świat bohaterów współczesnej popkultury otoczonych watahami żałosnych, niebezpiecznych przydupasów i protektorów; wypełnionych zaćpanym towarzystwem modnych klubów i wypełnionych zapitym tłumem sal bankietowych, zaklitkowanych bloków z wielkiej płyty i udających apartamentowce, zaklitkowanych w stylu cool, produktów naszej patodeweloperki; kupujących ciuchy w Vitkacu dilerów ze śródmiejskiej klubosfery i noszących na tyłkach brudne dresy ogryzków, którzy puszczają towar dzieciom pod trzepakiem; brylujących w towarzystwie pięciorzędnych aktorzyn, odrzuconych przez rodziców, poszukujących tożsamości nastolatków z różowymi włosami i snobujących się na trans, gotowych na każdą podłość, małostkowych dekadentów; patoyoutuberów i finansujących coraz bardziej szemrane walki freakfightowe gangsterów. To ociekające przemocą i płynami ustrojowymi bagno, w którym jedynym miejscem, gdzie można znaleźć chwilę wytchnienia jest źródło dragów. Świat, w którym machina sprawiedliwości służy niesprawiedliwej, egoistycznej zemście, gdzie nawet zdrada najbliższej osoby jest wybaczalna, bo pozwala Ci dalej egzystować. A wspomnienia, wyrzuty sumienia? Wystarczy porcja samousprawiedliwienia albo nieoglądanie się w tył.
Oczywiście Żulczyk, jak to Żulczyk, zostawia tu wentyle bezpieczeństwa – pies, małe dziecko, jakaś ocalona na chwilę zbrukana niewinność. Ale tym razem wentyle nie pomagają. Stąd nie ma wyjścia. Sami zbudowaliśmy na siebie tę pułapkę. Zatrzasnęliśmy się w niej zapominając wcześniej dorobić klucze.
„Dawno temu w Warszawie” to literatura najwyższej klasy – spójna wizja świata i człowieczeństwa. Na dodatek efektownie podana w, nieco nonszalancko potraktowanych, schematach pop.
Rzecz znakomita, bliska wybitności.
Oczywiście internetowa brać nie byłaby sobą, gdyby trochę nie pokrytykowała. Tym razem najczęściej padają głosy zarzucające Żulczykowi schlebianie politycznej poprawności – dzieci z różowymi włosami, przemocowi kolesie, kobiety-ofiary itp. Nie są to jednak zarzuty trafione. Żulczyk wykorzystuje modną na salonach inkluzywność do wskazywania kolejnych źródeł zła i zagrożeń. Dzięki otwarciu na modnych w kilku ostatnich sezonach bohaterów (w ostatnim może nie, bo teraz na czasie są chłopki), domyka swój świat, jego wizja staje się jeszcze bardziej konsekwentna i trudna do podważenia. Jeszcze bardziej sugestywna, wciągająca i przerażająca.
Mamy swojego „Łowcę androidów”. Ten podoba mi się bardziej od tego Ridleya Scotta. Ale może dlatego, że jestem z Warszawy i chodzę ulicami, po których przemykają bohaterowie Żulczyka. I niby to już nie moje miasto – jestem z pokolenia, które znało dobrze te ze „Ślepnąc od świateł”, ale znam ten mechanizm. Dzięki temu wiem, że wizja Jakuba Żulczyka jest bardzo prawdziwa.
Ktoś tu na lubimyczytać napisał, że ta powieść powieść to sztos.
Tak, totalny sztos.

Najlepsza powieść 2023 roku. Zresztą czy tylko 2023? Siła i śmiałość tej prozy pozwala zaryzykować tezę, że to najlepsza rzecz napisana po polsku od czasu „Morfiny” Twardocha, a więc nasza najlepsza powieść od ponad dekady.
Żulczyk – podobnie jak Twardoch w 2012 roku – wywala z kopa kilka par drzwi w naszej literaturze. I kop ten jest wyjątkowo potężny.
Pierwsze uderzenie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Słabsze od „Rytmu Harlemu”. Gdzieś znika lekkość i przewrotny, cyniczny humor pierwszej opowieści o perypetiach „szemranego mimo woli” nowojorskiego sprzedawcy mebli. Zresztą problemów z tą książką jest więcej.
Początek jest znakomity. Tocząca się w 1971 roku opowieść o konsekwencjach ojcowskiej miłości i wielkiego sukcesu grupy Jackson 5 to jeden z najlepszych – jeżeli nie najlepszy – kawałek w dorobku Whiteheada. Balansujące na granicy absurdu perypetie Raya Carneya opowiedziane są w sposób brawurowy. Znany z „Rytmu Harlemu” wisielczy humor oraz specyficzny język, w którym wielka literatura miesza się z rynsztokiem, zostały doprowadzone do perfekcji. W ostatnich latach nie miałem okazji przeczytać – a czytam sporo – czegoś równie błyskotliwego i ekscytującego. Szalonej komedii, która jest jednocześnie doskonałym kryminałem noir. Patrząc na to, co ostatnio dzieje się w popie, z Whiteheadem może rywalizować tylko Mick Herron ze swoją serią „Slough House”. Jednak Whitehead wyraźnie gra w wyższej lidze.
Jednak już w finale pierwszej historii pojawiają się pewne rysy. Świetną historię wieńczy przeciętne zakończenie. Tak, jakby autor nie miał dobrego pomysłu na finał.
Ten brak pomysłu jest jeszcze bardziej widoczny w opowieści numer dwa. Punkt wyjścia był znakomity, jednak kuleje fabuła. Historia jest tu tylko sznurkiem, a może raczej nitką, którą połączone są sceny ukazujące galerię szemranych typów z Harlemu AD 1973.
W części trzeciej – tym razem z 1976 roku – o fabule w ogóle trudno mówić. To raczej schemat kryminału noir, który Whitehead nałożył na temat, o którym chciał opowiedzieć. A język, którym tu operuje, nie ma nic wspólnego z pogodnym szaleństwem znanym z „Rytmu Harlemu” czy pierwszej osłony „Reguł gry”. Pisarz chwilami ociera się wręcz o ckliwość, a ta w przypadku przygód Raya Carneya jest po prostu zgrzytem.
Zresztą z samym Carneyem Whitehead zaczyna mieć problem. Sprzedawca mebli z mrocznymi tajemnicami tak naprawdę jest głównym bohaterem tylko w części pierwszej. W drugiej pojawia się zaledwie na kilka sekund w epizodzie. Wraca w trzeciej, ale wypada dość blado na tle swojego partnera – Peppera.
Zresztą ten, znany z „Rytmu... ” stary bandyta, kumpel nieżyjącego już ojca Carneya – „Dużego Mike’a” – wyrasta w „Regułach gry” na równorzędnego głównego bohatera harlemskiego cyklu. Jego postać aż roznosi część drugą „Reguł…”, a ogląd świata i ludzi związanych ze światem kina blaxplotation sprawia, że chwilami płaczemy ze śmiechu. W trzeciej części nieco blaknie, ale tu generalnie blakną wszyscy. Bohaterem staje się miasto.
„Reguły gry” rozczarowują. Rozczarowują, choć ich lektura jest prawdziwą przyjemnością. Whitehead jest zbyt dobrym rzemieślnikiem, by napisać coś, czego nie da się czytać. Prawdopodobnie wydał tę książkę zbyt szybko. Może potrzebował pieniędzy? A może wydawca go poganiał, chcąc wykorzystać świetną rynkową i artystyczną passę pisarza?
Ale być może czepiam się niespójności „Reguł…” ze względu na moje nadmiernie rozbudzone oczekiwania. Spodziewałem się ociekającej elektrycznym funkiem i disco prozy nocnych klubów, afro, rozszerzanych spodni oraz wielkich kołnierzyków. Nowej, lepszej „Gorączki szemranej nocy”. A muzyki, nawet w części z Jackson 5, tu nie ma. „Reguły…” to powieść szarych ulic, zniszczonych kamienic i syren wozów strażackich.

Słabsze od „Rytmu Harlemu”. Gdzieś znika lekkość i przewrotny, cyniczny humor pierwszej opowieści o perypetiach „szemranego mimo woli” nowojorskiego sprzedawcy mebli. Zresztą problemów z tą książką jest więcej.
Początek jest znakomity. Tocząca się w 1971 roku opowieść o konsekwencjach ojcowskiej miłości i wielkiego sukcesu grupy Jackson 5 to jeden z najlepszych – jeżeli nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsze takty tej piosenki nie brzmią najlepiej. Mocne otwarcie ocieka ckliwością. Scena praska jest zbyt blisko szantażu emocjonalnego stosowanego przez twórców telewizyjnych programów interwencyjnych. Natomiast w pierwszej sekwencji walki pobrzmiewa jakaś fałszywa nuta. Niby technicznie wszystko się tu zgadza, jest nawet powyżej zwykłego – czyli bardzo dobrego Chmielarza: mocne, krótko stawiane zdania są perfekcyjnie wymieszane z tymi dłuższymi, ze sporą ilością przecinków w środku. Pisarz doskonale oddaje rytm walki i jej zmienną, trudną do wyczucia przez obserwatora dynamikę. Jednak czytając tę scenę, nie ma się poczucia, że obcujemy z tekstem faceta, który zna się na tym, o czym pisze. To raczej wypracowanie kujona, który aż do przesady starannie przygotował wypracowanie. Grzegorz Dziedzic, którego od Chmielarza dzielą jeszcze lata świetlne, w swoim „Gangway” opisał podobny pojedynek dużo lepiej. Na pewno nie tak perfekcyjnie językowo, za to naturalnie. Jemu łatwo uwierzyć, są w tym wyczuwalne emocje. U Chmielarza ich nie ma. Jest trochę tak, jakby walka dwóch sopli w zamrażarce była opisywana przez sopla numer trzy.
Pierwsze takty tej piosenki nie brzmią najlepiej, ale – choć czasem mamy tu za dużo słów – akcja rozwija się bardzo dynamicznie. Dużo szybciej, niż w poprzednich częściach opowieści o Bezimiennym.
Ale to nie jedyna różnica (oczywiście oprócz historii) pomiędzy tą, a poprzednimi odsłonami cyklu.„Zwykła przyzwoitość” jest powieścią napisaną zupełnie inaczej niż „Prosta sprawa” i „Dług honorowy”. Choć tematycznie Chmielarz jeszcze bardziej zbliża się do ziemi, językowo, fabularnie i narracyjnie wzniósł się na poziom swoich najlepszych prac ever. Może i nie ma tu siły „Żmijowiska”, „Wampira” i „Wilkołaka” – to jednak zupełnie inny gatunek, tajemnica nie jest tu najważniejsza – ale mimo zbyt szybkiego rozdania kart i przesadnie chwilami przerysowanych postaci – powieść trzyma w napięciu prawie do ostatniej strony. No, może z tą ostatnią stroną przesadzam.
Pracując nad „… przyzwoitością” Chmielarz prawdopodobnie bawił się tak dobrze, że zapomniał o przynajmniej jednej zasadzie popularnej sensacji – finał może był tylko jeden. Oczywiście mógł to być błąd warsztatowy – nieumiejętność zsyntetyzowania i zamknięcia wszystkich wątków – jednak rzemieślnicza klasa autora oraz jakość tekstu skłaniają raczej do zrzucenia winy na wątek rozrywkowy. W każdym razie mamy tu dwa wielkie finały. Na dodatek pierwszy – rozegrany w fantastycznej scenografii – jest koszmarnie wręcz nieprawdopodobny psychologicznie i jeszcze koszmarniej przegadany. A przecież opowieści o Bezimiennym nigdy nie były specjalnie prawdopodobne: to czysty eskapizm, mieszczańskie tęsknoty. Jednak przy „… przyzwoitości” dwie poprzednie odsłony cyklu wydają wręcz naturalistyczne. No i jest ta seria opowieścią o kolesiach, którzy mało gadają – nie mają na to czasu, bo ich życie jest wypakowane akcją. A tu śmiertelny pojedynek i zamiast mocnych rozwiązań – gadka. I to długa gadka. Na szczęście finał nr 2 – choć mniej efektowny – jest zdecydowanie lepszy. A może to zasługa tej mniejszej „efektowności”?
Jednak niezależnie od nienajlepszego początku i barokowego zakończenia, „Zwykła przyzwoitość” to powieść bardzo dobra, chwilami znakomita. Pokazuje rzemieślniczą biegłość autora oraz jego „ucho” do prawdziwego życia.
Bo, mimo swojego turbo eskapizmu, nowa praca Chmielarza to rzecz bliska znojnej rzeczywistości naszych rodaków. Na dodatek pokazująca, że można ją opisywać w sposób emocjonujący. Mam nadzieję, że ta powieść stanie się przełomem na naszym – nie grzeszącym oryginalnością – rynku prozy sensacyjnej, że zamiast podróbek prozy skandynawskiej lub amerykańskiej, ze straumatyzowanymi śledczyniami tropiącymi zbrodnie z (lub mające w niej korzenie) przeszłości, nastanie fala prozy „postprzyzwoitościowej” – dziejącej się naprawdę tu i teraz.
No i jeszcze jedna gwiazdka. Za tytuł i wydźwięk powieści. Czasami wystarczy nie odwracać wzroku i pomóc potrzebującym. W dzisiejszych egoistycznych czasach jest heroizmem. Już samo to, że Wojciech Chmielarz to dostrzegł, świadczy o jego klasie – i to dużo większego kalibru niż klasa pisarska – klasie ludzkiej.

Pierwsze takty tej piosenki nie brzmią najlepiej. Mocne otwarcie ocieka ckliwością. Scena praska jest zbyt blisko szantażu emocjonalnego stosowanego przez twórców telewizyjnych programów interwencyjnych. Natomiast w pierwszej sekwencji walki pobrzmiewa jakaś fałszywa nuta. Niby technicznie wszystko się tu zgadza, jest nawet powyżej zwykłego – czyli bardzo dobrego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najbardziej zaskakująca książka Ćwirleja. Zaskakująca na plus, ale też – niestety – na minus.
Tych plusów mamy tu zdecydowanie mniej. Właściwie tylko trzy. Pierwszy, to umiejętność uchwycenia Polski w Polaków w szczególnym momencie. Na dodatek czasie, który miał miejsce całkiem niedawno. I, na drugi dodatek, pisarz uchwycił ten moment w stylu bardzo reporterskim.
Część ostatniej „Ostatnia droga” to właściwie dziennikarska relacja z granicy Polsko–Ukraińskiej oraz miejsc (Poznań można tu potraktować jako metaforę polskich miast), gdzie uchodźcy byli przyjmowani.
Nowa powieść Ćwirleja to także rejestracja stanu ducha większości naszych rodaków, którzy rzucili się, by pomagać kobietom i dzieciom, które uciekły z ogarniętego wojenną pożogą kraju.
A więc mamy już pierwszego plusa, Przejdźmy zatem do minusów.
Czytając „Ostatnią drogę” miałem wrażenie, że była pisana „na szybko”: żeby opłacić rachunki”; wywiązać się z zobowiązań kontraktowych? Nie znam powodu, zresztą może wcale „szybko” nie była pisana, a ja odniosłem takie wrażenie. W każdym razie nie ma tu żadnej zagadki, a tajemnica Najważniejszego Złego, jest tak łatwa do rozgryzienia, że w zasadzie trudno tu mówić o powieści kryminalnej. Nawet sensacyjną trudno „Ostatnią drogę” nazwać. To raczej powieść akcji, ocierająca się o sensację ganianka, której wynik i tak jest z góry znany. Zagadką pozostaje tylko, jak to zło zostanie pokonane. Jest więc nowa powieść o przygodach Anety Nowak ćwirlejowskim „Columbo”, gdzie zbrodniarz znany był zawsze od początku, a tajemnicą pozostawało, jak policyjny detektyw rozwiąże sprawę.
Napisałem powieść o przygodach Anety Nowak, i do tego cyklu „Ostatnia droga” jest zaliczana, jednak sympatyczna rudowłosa policjantka występuje tu w zasadzie jako bohaterka drugoplanowa. Jednak nie dlatego, że ktoś inny gra w tej historii pierwsze skrzypce. Nie. „Ostatnia droga” to kolejna, po ostatniej odsłonie cyklu „Antoni Fischer” – „Ofierze twoim przeznaczeniem”, powieść Ćwirleja, w której nie ma głównego bohatera. Pisarz szybuje po swoim uniwersum, chcąc każdej postaci dać do zagrania partię solową. A to jednak jest wada. Czytelnik nie ma przewodnika po historii, może się zgubić w natłoku wątków. Na dodatek Aneta Nowak jest tu zupełnie inna niż jej wcielenia z poprzednich powieści. Z jednej strony pokazanie słabości bohaterki to interesujący zabieg dramaturgiczny, z drugiej aż tak gwałtowne przestawienie wajchy nie jest najlepszym rozwiązaniem. A Ćwirlej tę wajchę przestawił do oporu. Aneta z „Ostatniej drogi” jest w zasadzie słodką idiotką, niedostrzegającą zagrożenia i popełniającą błąd za błędem. Z heroiny staje się bierną ofiarą.
„Ostatnia droga” to także kolejna z ostatnich powieści Ćwirleja, która ma ok. 350 stron. To niby żaden zarzut, klasyczny rozmiar, jednak wcześniej pisarz potrafił pisać rzeczy o połowę dłuższe. Jasne, zwięzłość jest cnotą, ale u pisarza coraz bardziej widocznć kryzys w obszarze, który był kiedyś jego bardzo mocną stroną – scen rodzajowych, portretowania typów z półświatka i lumpenproletariatu. Tu nie ma tego w ogóle. A na dodatek fabuła jest – szczerze pisząc – dość wątła.
Fabuła jest wątła, ale – i tu wróćmy do plusów – kompetencje narracyjne coraz większe.
W zasadzie „Ostatnia droga” ze swoją przewidywalnością powinna być powieścią nudną, jednak zdecydowanie taka nie jest. Trudno się od niej oderwać. I to nie tylko dlatego, że akcja mknie tu z bardzo dużą prędkością. Ćwirlej doprowadził do perfekcji klasyczny zabieg scenariuszowy, czyli cliffhanger – zawieszenie sceny. Dzięki temu – oraz dużej ilości wątków/bohaterów – trudno się od lektury tej powieści oderwać. Pochłania się kolejne rozdziały choćby po to, żeby zobaczyć, co się wydarzy w tamtym. A ponieważ każdy ma mocny cliffhanger, machina narracyjną kręci się nieustannie.
Trzecim wielkim plusem „Ostatniej drogi” jest liczna obsada kobieca. Już przy „Jedynym wyjściu” – pierwszej powieści o Anecie Nowak, mówiło się, że wprowadzając ją do swoich zmaskulinizowanych światów, Ćwirlej składa wielki hołd kobietom pracującym w policji, ich niedoli i trudnościami w przebijaniu się przez świat wąsów, tchnących wódą oddechów i niepranych od tygodnia skarpet. Jasne, to prawda. Jednak „Jedyne wyjście” było tylko nieśmiałą przygrywką do tego, co mamy w „Ostatniej drodze”.
Tu kobiety są ofiarami, a jednocześnie jedyną siłą, która działa racjonalnie na rzecz tych ofiar. Faceci są albo źli, albo sprawiają wrażenie oszołomów. Broni się tylko jeden – postać istotna, ale pojawiająca się tylko w jednej scenie. To nowicjusz, a więc osoba nie zmielona przez system. I pewnie z tego wynika jego siła.
Jest więc „Ostatnia droga” wielkim hołdem dla kobiet. Powieścią pokazującą, że dziś to one są siłą napędową świata. Super. Choć chciałoby się, żeby ten hołd był złożony w nieco lepszym stylu. Dobrze chociaż, że czyta się to znakomicie i – a to dowód na pisarską klasę autora – nie można doczekać na jego koleją powieść.

Najbardziej zaskakująca książka Ćwirleja. Zaskakująca na plus, ale też – niestety – na minus.
Tych plusów mamy tu zdecydowanie mniej. Właściwie tylko trzy. Pierwszy, to umiejętność uchwycenia Polski w Polaków w szczególnym momencie. Na dodatek czasie, który miał miejsce całkiem niedawno. I, na drugi dodatek, pisarz uchwycił ten moment w stylu bardzo reporterskim.
Część...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to