Kaszubska Madonna Jerzy Limon 9,0
Apokryf na faktach oparty, jako intertekstualna gra z czytelnikiem, był jednym z ulubionych gatunków nieodżałowanego Jerzego Limona.
Jego szczytowym osiągnięciem był niedoceniony „Wieloryb” – arcydzieło erudycji, fantazji i pasji badawczej Autora. „Kaszubska madonna” z 1991 r. to rzecz podobna, jest w niej i aluzja do tego późniejszego „wypisu źródeł”. A nie tylko dla historyków to lektura.
To ubrany w kunsztowną formę swoisty hołd dla Kaszubów ze wsi Rozewie, którzy przez stulecia ratują rozbitków z groźnego przylądka. To, co morze wyrzuci, jest ich, także pod względem niematerialnym. Wynoszą z tego i wiedzę o świecie niedostępną nikomu innemu, bo niby skąd. A gdy wśród uratowanych znajdzie się figura Madonny dla Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego wieziona… .
Wszystkiemu patronuje jednak nie ona, ale pewien włoski markiz z gdańskiej biblioteki, zapiekły protestant, co nie jest bez znaczenia dla całej opowieści. „Jego ciągoty w kierunku protestantyzmu stały się zbyt znane w jego ciepłej i kolorowej ojczyźnie, by ujść uwadze czujnej Świętej Inkwizycji, troskliwie dbającej o ludzkie dusze; musiał on ruszyć na tułaczkę po świecie, by w końcu; znużony peregrynacją, na stare lata wybrać dość chłodną i przez połowę roku szarą Polskę, gdzie miałyby spocząć jego zmęczone kości”.
Mamy tu cudowną różnorodność opinii na dany temat. Sporo rozważań o tożsamości, jeszcze więcej o długim trwaniu w historii. Pojawia się i magia historyczna, i magiczna przestrzeń gdańskiej biblioteki, konkretnie jej czytelni.
Istotę rzeczy, i największą wartość, stanowi opatrzony komentarzami narratora zbiór przeróżnych tekstów źródłowych z różnych epok o zagadkowej wsi, trudniącej się swym procederem przez całe wieki – aż do I rozbioru i pruskich rządów. To głównie epistoły z dawnych epok. Jeden z najciekawszych wątków dotyczy angielskiego następcy tronu. Ostatnie źródło, bliższe współczesności napisał zaś, jak czytamy, „gdański pisarz, Jerzy Limon”. Zawsze lubiłem książki w książce…
Wszystko jest tak świetnie wymyślone, że miejscami niemal dałem się zwieść przemyślności Autora, który z imponującą swobodą i jeszcze większą erudycją porusza się po kilkusetletniej historii miejsca i regionu. Ale największa jest jego wszechogarniająca kontrapunktyczna ironia, która nie oszczędza nikogo.
Parę przykładów:
„Byli jeszcze zbyt oszołomieni, by zauważyć, jak zaskakująco sprawnie wszystko związane z niesieniem pomocy było zorganizowane, jak bardzo było rutynowe, dopracowane do ostatniego szczegółu; nie zauważyli więc, że ubrania leżały w skrzyniach, jakby na nich czekając, że koce leżały ułożone w równą stertę, że ogień w piecu ponad potrzebę był rozpalony, a ciepłego jedzenia starczyłoby dla jeszcze raz tylu rozbitków. Nawet legowiska dla nich były przygotowane i wcale nie sprawiały wrażenia prowizorycznych; było ich nawet więcej niż rozbitków”.
„Statki te rozbijały się, i to z reguły w pobliżu przylądka Rozewie i wzdłuż wybrzeża w stronę Helu. Dzięki temu miejsce to cieszyło się złą sławą wśród marynarzy całej Europy i nawet ci bodaj najdzielniejsi w tamtych czasach, Anglicy, ochrzcili je mianem Piekła. Stąd też cały półwysep zaczęto tak nazywać: Piekło, a raczej z angielska: Hell. Z czasem nazwa ta powszechnie się przyjęła, straciwszy jeno drugie „l” i tylko niektórzy, co bardziej szowinistyczni językoznawcy niemieccy starali się wywieść etymologię nazwy „Hel” z mitologii germańskiej”.
„Bo musi pan wiedzieć, szlachetny panie, że ludzie ci wierzą, iż są wybranym ludem Matki Boskiej i pod Jej specjalną opieką. Prosty to ludek, po swojemu rozumiejący przykazania wiary. Ale dobrzy są, uczciwi. Od pokoleń są tacy, i tacy pozostaną, chyba że im miasta tu wybudujecie i zaczną myśleć bardziej po kupiecku i złem się zarażą, od którego zginą”.
„Niejeden wielki pan tu się w przeszłości rozbił z okrętem, a – wyciągnięty z topieli – noc tu spędzając, skorzystał z okazji, by posmakować urody tutejszych dziewcząt. Taki kaprys natury w tym mało szczurom lądowym znanym zakątku świata uważają tu wszyscy za rzecz normalną, a uroda i zdrowie, jakimi się powszechnie cieszą, utwierdza ich tylko w przekonaniu, że są wybranym ludem Matki Boskiej, w co też święcie wierzą”.
„Nieszczęśliwe katastrofy na przybrzeżnych mieliznach i skałach stanowiły dla nich praktycznie jedyną okazję do kontaktu „ze światem”. To znaczy, dzięki nim poznawali nowych ludzi, dowiadywali się o dalekich krajach, o dziwnych obyczajach tam panujących, o co rusz wybuchających gdzieś wojnach, najazdach, podbojach, o heretykach wszystkich wyznań, o barbarzyńcach wszelkich cywilizacji, słyszeli o rzeziach niewiniątek i o walecznym wyplewieniu schizmy, o stosach i wymyślnych torturach, o obronie i zdobyciu miast, o okrucieństwie zwyciężonych i bezwzględności zwycięzców, o dziwnych prawach i bezprawiu, o głodzie i nędzy, o zarazach, o tchórzostwie i zdradzie, o rozpuście i o wielu, wielu innych sprawach tamtego świata, które tylko utwierdzały ich w przekonaniu, że są rzeczywiście wybranym narodem”.
„Niepodważalnych dowodów dostarczało im morze, które w ten niecodzienny sposób stało się ich biblioteką, czy może raczej – mówiąc bardziej współcześnie – encyklopedią świata, a ściślej – wyrwanymi z niej kartkami, o przypadkowej i ograniczonej liczbie pomieszanych haseł”.
„Dzięki wyrzuconym przez morze towarom nie tylko uzupełniali swe skromne dochody, ale i poznawali bogatą różnorodność świata materialnego, wraz ze zmieniającą się modą, smakiem przednich win czy korzeni indyjskich (w których prawdziwie zasmakowali). Poznawali też nowe osiągnięcia ludzkiego umysłu, nowe wynalazki – najczęściej były to coraz zmyślniejsze i skuteczniejsze mechanizmy do uśmiercania i kaleczenia innych. Dzięki wyrzuconym przez morze zegarom poznali również czas, przynajmniej teoretycznie, w praktyce bowiem zmoczone morską wodą mechanizmy odmawiały posłuszeństwa i wskazywały godziny, które już dawno minęły, co zresztą nikomu tutaj nie przeszkadzało”.
„Jak przystało na humanistę, od spalenia wolał rozkład naturalny. Polska słynęła (wówczas) z tolerancji, stawiana przez wielu za wzór do naśladowania, złota wolność szlachecka – później tak bardzo niesławna – trzymała w ryzach wszelkie zakusy Inkwizycji, na temat bowiem duszy szlachcica tylko on sam mógł się wypowiadać, przez co był to kraj bez stosów, czym się do dziś Polacy chlubią, a co najwyżej mordować można było bezkarnie katolickich czy prawosławnych chłopów, z tym że nie czyniono tego z pobudek religijnych”.
„Wprawdzie wojny we Francji chwilowo ucichły, to jednak Zakon Krzyżacki – niestrudzony w rozwiązywaniu problemu pogan, a dzięki prawdziwie niemieckiej skrupulatności i metodyczności mogący się poszczycić nie lada wyczynem, jakim było wycięcie w pień całego narodu pruskiego – stwarzał jedyną praktycznie szansę zmierzenia się z ostatnimi już zapewne poganami, jacy się ostali w cywilizowanym świecie. A stamtąd, z odległych i tajemniczych Prus i Litwy napływały stale nowe, zachęcające wieści”.
„Nadeszła straszna wieść, że Jagiełło – od roku król Polski, ochrzczony imieniem Władysław – ochrzcił swe dziedziczne księstwo – Litwę, przez co Zakon chwilowo stracił sens istnienia, a nawet motywację do działań wojennych i przyjął pozycję wyczekującą. Co gorsza, zapowiadał się trwały pokój, i to pomimo rozpowszechnianym przez Krzyżaków (nie tak znów fałszywym) pogłoskom, jakoby Jagiełło miał na powrót wielbić bałwany. Wieści te zmroziły rycerstwo całej Europy i tylko ojciec Henryka wzruszał ramionami: „Mamy dosyć pogan w Anglii, po co ich jeszcze szukać za granicą?”, w czym też można upatrywać wczesny przykład angielskiej ksenofobii”.
„Kiedy pod koniec XIV wieku rycerze chrześcijańscy tracili z wolna nadzieję, że uda im się jeszcze choć trochę powalczyć w obronie wiary, by spełnić uroczyście śluby, przez co powszechnie tracili poczucie sensu życia i gnuśnieli po zamkach w dłużącym się ponad granice wytrzymałości oczekiwaniu na przychylność losu, czyli na wybuch jakiejś wojny albo choćby na jakąś schizmę, tak żeby można było heretyków wyciąć w pień, albo na nowy najazd Mongołów, więc kiedy wielu mężnych rycerzy zatraciło poczucie sensu życia i oddało się kupiectwu albo rozpuście i pijaństwu, Henryk hrabia Derby, przyszły książę Lankastru i król Anglii, prapraprawnuk Henryka III, postanowił stawić się na oczekiwane od dawien dawna wezwanie Zakonu Krzyżackiego i (mniej oczekiwane) litewskiego kniazia Witolda i wyruszyć do dalekich Prus, by tam spełnić swe rycerskie obowiązki, a także wywiązać się z przysięgi danej ukochanemu dziadkowi i Matce Boskiej”.
„Świat za horyzontem był potężny i zły, ale – na szczęście – cała jego siła była niczym w porównaniu z potęgą ich morza, ich wichrów. Dowodem tego były statki coraz to nowego typu, coraz to większe, z wieloma masztami i coraz wspanialszym ożaglowaniem, z wieloma piętrami kaszteli, najeżone groźnie armatami, prowadzone przez doświadczonych kapitanów i dzielną załogę, a jednak jakże bezradne i bezbronne w walce z falami, wirami, prądami w okolicach przylądka Rozewie. Obnażała się w ten sposób ułomność tego tajemniczego świata i ujawniała się jego istotna cecha: nie był to świat niezwyciężony. Mógł napawać grozą, ale nie był wszechmocny. Jego kruchość odnajdywali na brzegu. Wybebeszone żebra, szkielety i kikuty statków”.
PS Niestety, fatalny błąd rzeczowy Autora (czy poprawiony w najnowszym wydaniu?),kiedy pisze o „pięknej Polce z Bambergu, w której kamiennym uśmiechu artysta uchwycił całe ciepło słowiańskiej miłości”. Tyle że nikt, kto – jak np. ja - był w katedrze w saksońskim Naumburgu, nigdy nie zapomni rzeźby śmiejącej się Polki - margrabiny miśnieńskiej Regelindy, córki Bolesława Chrobrego. Bamberg, którego nie miałem szczęścia poznać, jest zapewne piękniejszym miastem, skoro to Bawaria, ale żadnego posągu Polki tam nie ma (za daleko od Słowiańszczyzny). W tamtejszej cesarskiej katedrze jest zaś wspaniała rzeźba – konna w kościele (!!!) - młodzieńca uchodzącego za Fryderyka II Hohenstaufa, największego chyba z cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego….
PS II Ale że nikt wcześniej nie dodał tego do bazy LC…..