Droga do science fiction. Od Gilgamesza do Wellsa Herbert George Wells 7,0
ocenił(a) na 1010 lata temu Dobrze pamiętam moją drogę do science fiction, którą w czasach szkoły podstawowej, prowadził mnie James Gunn. "Droga do science fiction" – antologii ideał niedościgniony. Cztery części w pięciu tomach, bo trzeci wydano jako dwie księgi. Mój skarb, który odnalazłem na bibliotecznej półce, niczym Bastian swą "Niekończącą się opowieść" w książce Michaela Endego. Ekstremalnie zużyte, ocalone za pomocą taśmy klejącej, tomiszcza z pożółkłymi kartkami, zapełniły mi całe wakacje między szóstą, a siódmą klasą. To był neonowy drogowskaz po krótkim czasie przypadkowych, dziecięcych poszukiwań literackich. "Idź tędy, młody padawanie", zdawał się mówić do mnie redaktor Gunn. "Co prawda, zaczniesz od samego początku, ale doprowadzę cię do Tu i Teraz w pełni świadomego, kto i w jaki sposób kształtował świat fantastyki". No właśnie, James Gunn potraktował sprawę bardzo akademicko – postanowił zostać przebojowym profesorem, przekazującym swoim studentom swoją wiedzę i pasję. Każde opowiadanie poprzedzone zostało wyczerpującym wstępem, wręcz wykładem – czasem dłuższym niż sama historia. W każdym wypadku była to lekcja bardzo pasjonująca, tworząca odrębną, wciągająca całość. Jeśli, zatem zdarzy się wam dopaść gdzieś Drogę do science fiction, za żadne skarby nie opuszczajcie tychże wstępów. To nie jest tylko dobra rada, ale rozkaz!
Tak sobie myślę, że wielu rzeczy jeszcze wtedy nie rozumiałem, bo niektóre teksty były rzeczywiście zbyt zaawansowane dla takiego gówniarza, ale już wtedy mnie totalnie zainfekowały. Choroba trwa i – wierzcie lub nie – mimo upływu lat postępuje! W ósmej klasie, albo już w pierwszej liceum, kiedy chciałem jeszcze raz przejechać się tą drogą przez historię SF, sympatyczna pani bibliotekarka poinformowała mnie, że niestety antologia Gunna była już tak wyeksploatowana, że trzeba było oddać ją na przemiał. Cóż, musiałem przełknąć tę gorzką pigułę i sięgnąć po coś nowego, ale nie zapomniałem nigdy. W końcu, jakoś w okolicach drugiego roku studiów, natknąłem się na trzy księgi w jednym z katowickich antykwariatów. Pamiętam swoją radość i to niepodrabialne poczucie spełnienia, jakie może zrozumieć tylko i wyłącznie pasjonat, zbieracz, geek – nazwijcie mnie jak chcecie (tutaj, poza nieprzemożoną potrzebą posiadania, działa przecież ta potężna siła, jaką jest sentyment!). W skompletowaniu całości, czyli odnalezieniu dwóch pozostałych, pomogło mi Allegro.
Tak sobie teraz ogarnąłem wzrokiem mój księgozbiór. Pewnie, są tutaj drogie, piękne pozycje. Znajdą się tu książki, które zachwyciły mnie na tyle, że do dziś uważam je za punkt odniesienia przy ocenianiu kolejnych. Zastanawiam się jednak, czy jakąkolwiek z nich uważam za bardziej wartościową niż tę wyświechtaną, licho wydaną (wydawnictwo Alfa, rok 1986) Drogę do Science Fiction Jamesa Gunna.
Krótki wgląd w zawartość „Drogi do science fiction” i kilka najważniejszych nazwisk:
1. Od Gilgamesza do Wellsa (w tym, m.in. Tomasz More, Bacon, Cyrano de Bergerac, Swift, Mary Shelley, Poe i Verne)
2. Od Wellsa do Heinleina (z takimi nazwiskami jak m.in. Wells, Burroughs, London, Lovecraft, Huxley, czy Asimov)
3. Od Heinleina do dzisiaj, t. 1 i 2 (a tam m.in.: Simak, Bradbury, Farmer, Sheckley, Vonnegut, Dick, Silverberg, Zelazny i Haldeman)
4. Od dzisiaj do wieczności (m.in. Vance, Borges, Herbert, Lem, Wolfe, Varley, Martin)
Czy naprawdę trzeba przekonywać, że warto?