Wszystko na darmo Walter Kempowski 8,1
ocenił(a) na 718 tyg. temu Styczeń 1945, chwile przed zagładą dawnych Prus Wschodnich i końcem 700-letniej obecności kultury niemieckiej na tych ziemiach. Protagoniści jeszcze o tym nie wiedzą, ale wszelkie znaki zwiastują to, co nieuchronne; a nastrój odpowiednio elegijny.
Zajmująca to lektura, dobrze skonstruowana, z wewnętrznym napięciem i celnie oddająca stupor zwykłych ludzi przed nadciągającym sowieckim huraganem, a potem godny Dantego ich exodus - jedyny taki uchodźczy los w historii Niemiec (porównywalny tylko z piekłem wojny trzydziestoletniej, będącej kompletnie poza polską świadomością).
Bohaterami są mieszkańcy podupadającego dworu pod Elblągiem, ich sąsiedzi oraz – uwaga - niemieccy uchodźcy uciekający przed Armią Czerwoną z Litwy i Łotwy. Mroźna zima potęguje poczucie schyłku. Przygotowania do obrony przed sowiecką ofensywą, która niczym walec zaraz rozjedzie Prusy na miazgę, służą temu, by się czymkolwiek zająć, a głównie uniknąć zarzutów o defetyzm.
Wśród ludzi krążą niewypowiedziane sprawy:
„Trzeba (…) trzymać się prawdy i umieć milczeć, również w odniesieniu do różnych plotek, które powtarza się szeptem. Zaczęli rozpuszczać je dobrze poinformowani ludzie, podobno widzieli coś na wschodzie. Rzeczy tak absurdalne, że trudne do uwierzenia” (jak już wiemy, normalne jest, że każdy naród broni się przed prawdą o własnych zbrodniach – krzyczy zaś o tych, których sam padł ofiarą).
„Że dobrze poinformowani ludzie wiedzieli, co się dzieje na wschodzie? Nasza dobra, niemiecka ojczyzna? Na miłość boską?”
„Ostatnio pojawiły się pewne sprawy, całkiem niezrozumiałe, o których jednak tu i teraz nie będziemy rozmawiać”.
Ale wielu rzeczy są świadomi: ”Katharina myślała o transportach pszenicy, które co roku odprawiał jej mąż, o wagonach towarowych wypełnionych ziemią orną przewożoną z Ukrainy do Bawarii. Warstwa próchnicy urodzajnych gleb miała w niektórych miejscach nawet metr grubości! Zdjęta z pól i wysłana długimi składami do Bawarii”.
Główni bohaterowie wydaja się nie być wielkimi stronnikami Hitlera (ciekawe od kiedy?). Katharina słucha nawet BBC, a mąż-oficer Wehrmachtu przypomina jej tylko, by na koniec zawsze wracała gałką radia na niemiecką rozgłośnię.
Niektórzy mają dość, np. burmistrz miasteczka: „Był zwolennikiem nowych porządków i to od samego początku, teraz jednak, jak to określano, +wyleczył się+. Za późno!”.
Wielu myśli o wyjeździe w głąb Reichu wobec spodziewanej sowieckiej ofensywy. Inni bronią się po swojemu: „Ale znowuż: podczas pierwszej wojny światowej Rosjanie postępowali humanitarnie” czy „Nie będzie tak źle, powtarzała sobie”.
Najbardziej optymistyczna opinia na zasadzie zaprzeczenia przepowiada, co się stanie: „Przecież Rosjanie nie pourywają nam głów”.
Świetnie zarysowane postacie drugoplanowe: „cioteczka” zarządzająca dworem, doktor Wagner, czy nadgorliwiec NSDAP („Jedynym zmartwieniem Drygalskiego był brak słówka +von+ przed nazwiskiem”).
Trochę pure nonsensem jednak zalatuje wątek ukrywającego się niemieckiego Żyda, który ucieka w stronę frontu, aby „wyjść naprzeciw Rosjanom”. Udzielona mu we dworze pomoc będzie mieć swe konsekwencje….
Brakuje mi jednak w narracji świata przedstawionego rozmów o Nemmersdorf, - pierwszym kawałku ziemi niemieckiej zajętym jesienią 1944 r., przez Armię Czerwoną. Wymordowano tam cywilów, zgwałcono kobiety i dziewczynki. Po odbiciu wsi przez Wehrmacht Goebbels – by zwiększyć wolę oporu - zdecydował wszystko nagłośnić, wraz z odpowiednimi zdjęciami w prasie i w kronikach kinowych.
Tymczasem tu jest tylko jedna lakoniczna wzmianka o tym, że „we wszystkich gazetach pokazywano straszliwe zdjęcia masakry”. A przecież zwłaszcza kobiety w tej powieści powinny o tym rozmawiać cały czas - to mężczyźni z reguły do końca udają nie lada chojraków. Autor może chciał uniknąć zarzutów o „symetryzm”…
Inni wyczekują: „Włodzimierz stał w drzwiach stajni, litera ”P” na kurtce przekrzywiła się. Spoglądał na błyszczące nocne niebo. Oddawał się rozmyślaniom. Czy pomruk na wschodzie nie stał się wyraźniejszy?”.
W końcu pewnego wieczora: „Huczące odgłosy za linią horyzontu, drżenie ziemi. Dudniło, wszystko się trzęsło, można było rozróżnić co silniejsze eksplozje. Ile kilometrów stad znajduje się front? Sto pięćdziesiąt? Sto? Pięćdziesiąt? Właściwie dość daleko, ale nie tak bardzo”.
Gdy w końcu rusza sowiecka ofensywa zaczyna się piekielny exodus, z pewnością najmocniejsza część książki, mocno przytłaczająca czytelnika acz mistrzowsko opisana, bo beznamiętnie. Żadnego tu użalania się Autora nad nikim, zwłaszcza że hitlerowski reżym kąsa nawet niemal już upadły. Wszystkie rozpoczęte wątki, które nas frapowały, ulegają, hmmm…. jednoznacznemu zakończeniu – niczym niemieckie Prusy Wschodnie.
Niemniej do arcydzieła, którego jednak oczekiwałem, mimo wszystko trochę brakuje. Nie uwiódł mnie język powieści - zbyt ”informacyjny”, a nawet za bardzo neutralny. Choć z drugiej strony, skoro wiadomo, co się zaraz stanie z tymi, którzy przeżyli, to pewna powściągliwość zapewne była uzasadniona….
Ktoś porównał te książkę do Sebalda, skoro mowa w niej o utracie, rozpadzie, końcu. Jednak brak gęstej frazy autora „Austerlitza” i dość prosta narracja robi dużą różnicę.
O tym historycznym czasie przeczytałem już parę książek, w tym znakomite wspomnienia hrabiny Marion von Doenhoff (właścicielki wielkiego pałacu Friedrichstein pod Królewcem – dziś po nim nawet śladu),wielkiej przyjaciółki Polski i autorki formuły wobec tego co przepadło: „Kochać, nie posiadając”.
Nie jest to też dzieło na miarę wielkiej powieści ”Dzieci Jerominów” Ernsta Wiecherta na podobny temat. Z ta różnicą, że tam faktyczny koniec zamieszkiwanego przez Mazurów Sowirogu następuje wraz z objęciem władzy przez hitlerowców – to na tym się kończy ta najlepsza epopeja mazurska w literaturze obu krajów.
Opisu wejścia Sowietów oszczędzono także i tu, za co jestem wdzięczny Kempowskiemu. Najłatwiej byłoby mu wszak przedstawić w szczegółach wszystko to, czego dokonywali sowieccy żołnierze, gdy po łatwym zdobyciu miast Prus Wschodnich dostali przyzwolenie dowództwa, by mogli sobie nieco +poguljat’+ …...
PS Irytujące błędy redakcyjne. Żadnego sensu nie ma zdanie, że ktoś „popłynie Bremą do Ameryki”. Wynika to z przetłumaczenia nazwy statku pasażerskiego „Bremen” (po polsku Brema – miasto w Niemczech) i wyrzucenia cudzysłowu, obowiązkowego wszak przy nazwach statków, których w jęz. polskim nigdy się nie tłumaczy (czy piszemy, że Westerplatte ostrzelał „Szlezwik-Holsztyn”?).
Podobny błąd: ktoś należał do „Wędrownych Ptaków” (czyli stowarzyszenia turystycznego w III Rzeszy - Wandervogel). Zgodne z normą byłoby zachowanie nazwy oryginalnej plus wyjaśniający przypis.